Zalegalizowana całkiem niedawno w Kanadzie eutanazja, znana tam pod eufemistycznym określeniem „Medical Assistance in Dying”, bardzo szybko stała się szeroko rozpowszechnionym sposobem „leczenia”. Nic dziwnego – dla lekarzy, szpitali czy korporacji medycznych, wraz z dopuszczeniem do pobierania i transplantacji organów pobieranych od osób poddawanych eutanazji, ta ostatnia szybko stała się żyłą złota. Szkoda, że w sposób etycznie niewiele różny od praktyk znanych z III Rzeszy i komunistycznych Chin.
Już Kilkanaście lat temu można było niekiedy przeczytać doniesienia o zaskakującej fali popularności, jaką cieszyły się domy spokojnej starości na północnym zachodzie Niemiec. Przyczyną tego fenomenu byli emeryci z leżących tuż po drugiej stronie granicy Niderlandów. Dlaczego miałoby im zależeć, żeby mieszkać poza Holandią? Przyczyniła się do tego tamtejsza służba zdrowia i jej upiorne praktyki – które sprawiały, że staruszkowie w Holandii niekiedy bardziej bali się wizyty w szpitalu, niż nieleczenia problemów zdrowotnych.
Owe upiorne praktyki, o których mowa, to przede wszystkim masowe stosowanie eutanazji – zwłaszcza, co wręcz tchnie koszmarami rodem z III Rzeszy, przeprowadzanej bez zgody pacjentów. Było i jest to tam jak najbardziej stosowane (bezpośrednio lub w formie tzw. „opieki paliatywnej” połączonej z nieleczeniem i niepodawaniem pokarmów), gdy pacjent nie może dobrowolnie jej wyrazić (tym samym oszczędzając szpitalowi wydatków), zaś lekarze uznają, że „w jego najlepszym interesie” jest śmierć. Ot, troskliwa opieka…
Nic dziwnego, że wielu Holendrów, tych starszych i nie tylko, patrzyło na placówki „lecznicze” ze słabo skrywaną obawą. Od tego czasu trochę się w Europie zmieniło – głównie jednak na gorsze, zaś eutanazja i standardy pionierskiej podówczas pod tym względem Holandii przeniosły się do innych krajów Starego Kontynentu. Oczywiście pod hasłem „prawa do godnej śmierci”, które to prawo w fascynujący sposób koresponduje z rozrachunkiem ekonomicznym i nieopłacalnością finansową leczenia trudnych przypadków zdrowotnych.
Człowiek jako zasób, śmierć jako proces produkcyjny
To natomiast, czego (jeszcze?) nie można zarzucić służbom zdrowia z krajów UE, to wykorzystanie eutanazji jako okazji do zarobku „aktywnego”, a nie tylko formy ograniczania wydatków. W tym pierwszym specjalizowały się natomiast Chiny. Choć oczywiście dane pochodzą głównie od dysydentów i uciekinierów z ChRL, komunistyczne władze Chin miały zwyczaj traktować więźniów i skazańców jako rezerwuar organów. Pobieranych bez ich zgody, czy choćby pytania o zdanie, z których zyski naturalnie zawłaszczało państwo.
Chińskie władze nie przejmowały się przy tym zupełnie ani koszmarnym, psychopatycznym wymiarem traktowania ludzi w praktyce jako bydła rzeźnego, ani też krytyką ze strony tzw. obrońców praw człowieka. W istocie trudno się dziwić jednemu i drugiemu – jeśli chodzi o to pierwsze, ChRL to przecież w dalszym ciągu kraj totalitarny z milionami zbrodni na koncie. W kwestii zaś tego drugiego – trafnie wskazywano, że owi „obrońcy” bywają mocno wybiórczy, i eutanazja we własnych krajach im jakoś nie przeszkadza.
Rozczarowałby się jednak ktoś, kto miałby nadzieję, że choćby ze względu na pozory dbania o ochronę życia podobne praktyki pozostaną ograniczone do Chin. Niestety, już zdają się one docierać na Zachód. I to systemowo, a nie tylko w przypadkach jednostkowych. Te bowiem, jako patologia, zawsze przecież miały miejsce (wystarczy przypomnieć sobie polskie karetki pogotowia i „kreatywne” sposoby zastosowania Pavulonu, jakie w ramach współpracy z firmami pogrzebowymi opracowały niektóre ich zespoły).
Chcą się państwo leczyć? A może zamiast tego eutanazja…?
Najnowszym przykładem tej tendencji jest Kanada. Kraj ten, w ciągu trwającej już trzecią kadencję rządów Partii Liberalnej (która w ostatnich latach zaadoptowała tam rażące, skrajnie lewicujące idee) zalegalizował coś, co oficjalnie określa się jako „Medical Assistance in Dying” (MAiD). Rząd Liberałów był bardzo dumny zarówno z samej nazwy, jak i przeforsowania kryjącej się pod nią treści. To bowiem po prostu eutanazja, i to tak umocowana prawnie, aby była szeroko „dostępna”. Bo cóż obywatele by zrobili bez tej możliwości…
Niestety, wedle najgorszych wzorców chińskich, szybko okazało się, że nawet te bardzo luźne ograniczenia prawne i tak są łamane. W setkach spraw instytucje medyczne „podkoloryzowały” diagnozy, aby móc „zaoferować” eutanazję. Lekarze mają powszechnie ignorować obowiązki informacyjne, wymagany czas zwłoki etc. – i nic im się nie dzieje. A gdy gdy organy nadzorcze próbują sprawdzać prawdziwość wypełnianych przez lekarzy deklaracji, medyczne organizacje protestowały przeciw „szykanowaniu”.
Najgorsze jest jednak to, że dopuszczenie do pobierania organów od ofiar eutanazji wytworzyło zyskowny rynek i ogromne zachęty finansowe dla szpitali i medyków, aby stosować eutanazję jak najczęściej. Poddawane są jej zatem nie tylko osoby obłożnie chore, ale też lżej, a nawet zupełnie zdrowe – jeśli tylko uda się je przekonać, że MAiD przyniesie im „ulgę” od „nieznośnego bólu”, jaki wynika np. z depresji (!). W wielu przypadkach to przekonywanie ma mieć postać wręcz natrętnych nacisków, zwłaszcza wobec pacjentów „kosztownych” w leczeniu
Uroki społecznego zapóźnienia
Kanadyjscy lewicowi liberałowie dumni są ze swojej „darmowej” opieki zdrowotnej, która ma ich odróżniać od dzikich i niecywilizowanych Stanów Zjednoczonych. Szkoda tylko, że kiedy kogoś spotka nieszczęście skorzystania z tejże opieki zdrowotnej („nieszczęście” dotyczy tutaj nie tylko samej choroby, ale też trudności z dostępem do leczenia, absurdalnych kolejek i czasu oczekiwania, wszechobecnej biurokracji – brzmi znajomo…?), może teraz usłyszeć sugestię, żeby po prostu się zabił. To jest, pardonnez moi, skorzystał z MAiD.
I cyk, kolejne organy na sprzedaż.
Trudno nie odnotować – w porównaniu do Kanady nawet polski NFZ zaczyna prezentować się nieomal jako ludzki system. Przynajmniej póki „postęp społeczny” nie zawita i do nas.