Wedle ogłoszonych „wyników” wyborów w Wenezueli, wygrał je autorytarny prezydent Nicolas Maduro, określający się jako boliwariański socjalista. Pomimo rekordowej niepopularności, ruiny gospodarczej kraju, powszechnej biedy i regresu cywilizacyjnego. Któż mógłby wątpić w „sukces” wyborczy operetkowego jefe?
Wcześniej, gdy pojawiały się pierwsze cząstkowe (i przypuszczalnie jeszcze niesfałszowane) wyniki, zwolennicy opozycji świętowali na ulicach.
Nastroje te zmieniły się, gdy ogłoszono oficjalne „wyniki”.
Wedle tychże, Maduro otrzymał akurat 51% procent głosów. Tego, że ich wiarygodność mieszkańcy kraju uznali za zerową, dodawać naturalnie nie trzeba.
O dziwo, nie doszło od razu do starć ulicznych. Te z reguły następują bardzo szybko, bowiem dowolne przejawy niezadowolenia spotykają się z atakami band collectivos. Są to bojówki, najczęściej złożone z przestępców i lokalnego odpowiednika demograficznego tzw. dresiarzy, na służbie władzy.
Tymczasem zwolennicy opozycji wylegli w miejsca publiczne, zablokowali niektóre drogi i podpalili opony. Niektórzy komentatorzy wyrażali obawy dot. wybuchu wojny domowej. Aby jednak mogło dojść do tego, potrzebne są obydwie jej strony.
Jednak socjalistyczny, boliwiariański reżim Wenezueli – choć nie jest w stanie zabezpieczyć podstawowych potrzeb ludności (sektorowi prywatnemu zaś na to nie pozwala) – zadbał bardzo dokładnie o rozbrojenie ludności w kraju. Stąd też pozostaje pytanie, kto miałby wszcząć wojnę domową przeciw dyktatorowi?
Maduro cieszy się z „sukcesu”
Oczywiście fakt pseudo-zwycięstwa wyborczego nie zaskakuje. Maduro przez ostatnie lata rządził jako dyktator. Zresztą w sensie formalnym nielegalnie – przegrał bowiem również poprzednie wybory, jednak ich wyniki po prostu zignorował. Jeśli coś może zaskakiwać to to, że do dzisiejszych wyborów w ogóle doszło.
I że wenezuelska opozycja, pomimo dyskwalifikacji większości jej kandydatów oraz – ujmując eufemistycznie – stronniczości mediów i organów wyborczych – w ogóle wierzyła w szanse powodzenia udziału w nich. Co ciekawe, Maduro nawet nie stara się ukryć, że wyniki wyborów wzięto dosłownie z kapelusza.
Pojawiło się bowiem multum przecieków dot. faktycznych wyników – i nic…
Niektóre kraje, w tym Chiny i Rosja, od razu jęły gratulować operetkowemu (choć krwawemu) dyktatorowi „sukcesu wyborczego”. Inni, w tym prezydent Argentyny, wezwali do jego obalenia.
Sfałszowane wyniki potępiły też USA – choć w tym przypadku republikańska opozycja wskazuje na hipokryzję kontrolowanej przez Demokratów administracji. Ci bowiem mieli sami szeroko dopuszczać się podobnych metod fałszowania głosów, np. poprzez fikcyjne „głosy pocztowe”.