Pewna urzędniczka rządowa z Australii, mająca w swych kompetencjach „bezpieczeństwo Internetu” (czyli jego cenzurę), wspięła się na szczyt administracyjnego tupetu – próbując, pod groźbą ogromnych grzywien, cenzurować posty zamieszczane w sieci przez mieszkańców Europy i Ameryki. Cel jej zakusów, portal X – do którego skądinąd żywi ona personalną urazę – zmaga się z nimi nie po raz pierwszy. I jak dotąd, skutecznie.
Kojarzysz, czytelniku, nazwisko takie jak Julie Inman Grant? Jeśli nie, to nic dziwnego, choć (niestety) nie jest to osoba zupełnie przypadkowa. Jako taka, kilka razy występowała już zresztą gościnnie w tekstach na niniejszym portalu, choć gościna ta była raczej oziębła. Poniższy tekst stawia sobie za cel choćby częściowe przybliżenie, czemu tak było.
Komisarz na froncie walki ideologicznej
Pani Grant pracuje jako rządowy biurokrata. Dokładniej, pełni funkcję Komisarza ds. eBezpieczeństwa. Nazwa mogłaby sugerować, że urząd ten powołano w Związku Sowieckim – w istocie jednak istnieje i działa on w dzisiejszym Związku Australijskim, jak brzmi oficjalna kraju na Antypodach. Niestety zarówno nazwa, jak i odruchowe skojarzenia z instytucjami sowieckimi dość trafie oddają, czym ten urząd faktycznie się zajmuje. I to mimo że jego szefowa bynajmniej z ZSRS nie pochodzi.
Grant jest bowiem i owszem, cudzoziemką – ale Amerykanką, niegdysiejsza pracownicą Twittera (oczywiście zanim ten został przejęty przez Elona Muska i stał się X’em). W Twitterze/X już jednak nie pracuje, a ze Stanów Zjednoczonych się wyprowadziła. Nie pasowało jej w Stanach Zjednoczonych wiele rzeczy, na czele z faktem, że każdy może tam głosić, w sieci i na ulicach, swoje poglądy. Niezależnie jak bardzo „niedemokratyczne”, „nietolerancyjne” czy „niewrażliwe”.
Zniesmaczona tym faktem, przeniosła się do Australii, gdzie w lewicowym rządzie premiera Anthony’ego Albanese’a otrzymała nominację właśnie na wspomnianego Komisarza eBezpieczeństwa (ang. eSafety Commissioner). W teorii jej zakres obowiązków obejmuje ochronę dzieci przed szkodliwymi treściami (do których zaliczono też social media) czy klientów przed oszustwami. Jak wygląda to natomiast w praktyce? Jakkolwiek brzmi to wręcz absurdalnie – Julie Inman Grant usiłuje uczynić z siebie globalną władczynię Internetu.
Określenie na wyrost? Niestety nie, choć prostodusznemu odbiorcy na pierwszy rzut oka może nie mieścić się w głowie, co pani Komisarz w zasadzie wyczynia. Doskonałym przykładem całej jej działalności jest najnowsza dyrektywa cenzorska, którą wydała w tym tygodniu Jej celem (jakżeby inaczej) jest portal X/Twitter. W istocie nie jest ma w tym nawet nic dziwnego – Grant już niemal rutynowo próbuje zatwierdzać lub blokować to, jakie informacje i poglądy użytkownicy mediów społecznościowych mogą wyrażać, a jakich nie.
Czarno-biała zbrodnia w odcieniach makabry
Spróbowała także i tym razem. Urząd Komisarza eBezpieczeństwa zażądał, by X usunął 23 posty umieszczone przez użytkowników tego portalu, a zawierające nagranie zbrodni, do której doszło 6. września tego roku w Charlotte, w Karolinie Północnej w USA. Ukrainka Iryna Zarucka, wracając wieczorem miejską kolejką, została bez ostrzeżenia, brutalnie zamordowana przez (co ważne w kontekście narracji medialnej) miejscowego czarnego, w dodatku beneficjenta miejskiej polityki społecznej.
Zbrodnia ta odbiła się ogromnie szerokim echem w USA (i nawet kilka dni późniejsze morderstwo Charliego Kirka nie przyćmiło jej zupełnie) – sprawa miała bowiem istotny kontekst polityczny. Czarny sprawca zaatakował Ukrainkę całkowicie bez powodu, najpewniej wyłącznie za kolor jej skóry. Co gorsza, wiadomo było, że osobnik ten jest niezrównoważonym psychopatą. Świadczyło o tym choćby to, że był już 14-krotnie aresztowany i wielokrotnie skazywany za czyny z użyciem przemocy.
Pomimo tego, „wrażliwe społecznie”, lewicowe władze miejskie, w ramach programów „równościowości rasowej” (nie mylić z równością – „racial equity”, nie „equality”) kolejny i kolejny raz wypuszczały sprawcę, redukowały zarzuty, które stawiano mu za kolejne jego czyny, ogółem dbając, by pozostawał on, jak wielu innych, bezkarny. Bo należał do „marginalizowanej mniejszości”. Nawet zresztą po zbrodni burmistrz miasta – Demokratkę – przyłapano na wypowiedziach zdarzenie trywializujących.
Wszystko to doprowadziło do fali krytyki, a często i wściekłości ze strony opinii publicznej. Konkluzje, z których wynikało, że do morderstwa w znacznej mierze przyczyniły się niekompetencja i zideologizowane faworyzowanie niektórych grup przez lokalne władze, okazały się mocno niewygodne politycznie dla amerykańskiej lewicy. Tym bardziej, że niektórzy związani z nią czarni aktywiści zaczęli domagać się… uwolnienia sprawy, twierdzić, że to on jest ofiarą (!) i przesyłać pieniądze na prawną obronę.
Nagranie, co politycznie szkodzi „naszym”
Cała sprawa, prócz szoku, jaki wywołało rozpowszechnienie czarnego rasizmu wobec białych, stanowiło też wybitnie zły PR. W rezultacie wielu polityków Partii Demokratycznej przyjęło z początku strategię przemilczenia zbrodni i jej okoliczności. Asystowały im w tym rzekomo mainstreamowe media, które o sprawie albo nie informowały, albo czyniły to zdawkowo – nie pokazując natomiast pełnej wersji szokującego nagrania morderstwa Iryny Zaruckiej zarejestrowanego przez kamery w pociągu.
Blokady informacyjnej nie udało się jednak utrzymać, to bowiem niemal od razu pojawiło się w Internecie. Na portalu X, oczywiście. Wtedy do sprawy włączyła się Julie Inman Grant. Bardzo szybko, zwłaszcza jak na standardy administracji państwowej, sprokurowała decyzję, w której nakazywała portalowi natychmiast usunąć nagrania – i posty osób, które je opublikowały lub retwittowały. W przeciwnym przypadku Grant groziła firmie grzywnami rzędu 825 tys. dolarów za każdy dzień, w którym nagrania te będą widoczne.
W zasadzie nie wiadomo nawet, na podstawie jakich przesłanej faktycznych Komisarz to żądanie wysunęła. Poinformowano bowiem jedynie o tym, że nagrania oceniła australijska Rada Klasyfikacyjna (Classification Board). I – cóż za zaskoczenie – zaklasyfikowała je jako niedopuszczone do wiadomości publicznej. To zaś nie tylko tchnie skojarzeniami z najgorszymi koszmarami totalitarnej cenzury znanej z XX-wiecznych dyktatur, ale bardzo prawdopodobne, że jest także nielegalne.
Nielegalne, jak twierdzą obrońcy wolności słowa, nawet wedle prawa australijskiego, i tak uważanego za niezbyt dobrze chroniące wolność wyrazu przed rządowymi nadużyciami. Urząd Komisarza eBezpieczeństwa został bowiem pozwany przez Związek Wolności Słowa Australii. Jego adwokaci argumentują w swym pozwie, że nakaz wydany przez Grant łamie konstytucyjne prawo do swobody komunikacji politycznej i stanowi bezprawny akt cenzury.
Władza to ja
Clou jednak w czym innym. Otóż Julie Inman Grant – nie po raz pierwszy, choć w tym przypadku przeszła ona samą siebie – wydała swój nakaz bynajmniej nie w odniesieniu do obywateli Australii czy osób tam fizycznie obecnych. Nie, dotyczy on dziesiątek użytkowników portalu X w Ameryce i Europie. Ci, jak pisali publicznie, byli wręcz oszołomieni, kiedy otrzymywali pisma od portalu informujące, że za władną usuwać ich posty właśnie uznała się jakaś biurokratka z (dosłownie) drugiego końca globu.
Logika prezentowana przez urząd Grant – która pośród samych Australijczyków zdążyła już się dorobić przezwiska e-Karen (są też nieco brzydsze) – jest taka, że wszystkie treści, do których mogą uzyskać dostęp obywatele Australii, podlegają jej władzy. Jeśli jednak wziąć by tę interpretację za dobrą monetę, władzy australijskiej urzędniczki podlegałoby absolutnie wszystko, co znajduje się w sieci – Internet przecież nie zna odległości fizycznych i granic państwowych w tradycyjnym rozumieniu.
I właśnie taki jest być może zamysł – wpisujący się w dość niebezpieczny trend, który skądinąd budzi zaniepokojenie nawet u polityków. Ostatnimi czasy można było obserwować cały szereg przypadków, w którym aroganccy sędziowie czy urzędnicy zdawali się sądzić, że ich władza nie ma żadnych granic – z wyjątkiem tych, o których sami sobie orzekną – i wolno im decydować także w sprawach, których treść czy efekty mają miejsce poza granicami państwowymi jurysdykcji, w której dochrapali się oni swej pozycji.
Żaden jednak chyba, przynajmniej w epoce współczesnej (i nie licząc oczywiście przypadków takich jak Międzynarodowy Trybunał Karny czy inne instytucje ponadnarodowe), nie wspiął się na tak niebotyczne wyżyny tupetu i bezczelności, by próbować prawnie, oficjalnie cenzurować wypowiedzi obywateli innych krajów, co Julie Inman Grant. Choć oczywiście bezczelność – bezczelnością, a cenzura wypowiedzi mieszkańców własnego kraju jest nie mniej godna potępienia.
Bezstronny organ służby publicznej
Wracając do Australii i postępków tamtejszej Komisarz – byłby to, jak wspominano, kolejny przypadek, w którym Julie Inman Grant usiłuje narzucić globalną cenzurę treści na Twitterze/X. Poprzednia miała miejsce przy okazji islamistycznego zamachu terrorystycznego na kościół w Sydney, gdzie także pojawiły się nagrania – i też kolportowano je za granicą Australii. Pomimo tego, Grant wydała wówczas, bardzo podobny do najnowszego, nakaz usunięcia treści wszędzie na świecie. Portal X odmówił.
Sprawa oczywiście skończyła się długotrwałą batalią sądową. Portal X zignorował tymczasowe zabezpieczenie sądowe (na co mógł sobie pozwolić o tyle, że Grant nie ma specjalnej możliwości siłowego wyegzekwowania od firmy naliczanych przez siebie grzywien), w kolejnej instancji zaś obronił swoją decyzję. Podobnie było w przypadku kanadyjskiego komentatora, który zamieścić miał rzekomo „transfobiczny” post, a którego X, pomimo żądań i gróźb Grant, odmówił ocenzurowania
Komisarz w obydwu przypadkach musiała sprawy umorzyć – co powszechnie potraktowano jako jej upokorzenie, zwłaszcza że z Elonem Muskiem łączy ją głęboka niechęć (z wzajemnością) oraz tzw. zła krew. Teraz jednak wygląda, że Grant chce w starciu z portalem i jego właścicielem „dogrywki”. Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że X/Twitter, który uczynił sobie wyróżnik z ostentacyjnego ignorowania co bardziej agresywnych żądań cenzorskich, i w tym przypadku się nie podporządkuje.
Na razie portal – co przypomina poprzednie podobne sprawy – nałożył geoblokadę na posty wspomnianych 23 osób. Tak, by (w teorii) nie zobaczyli ich użytkownicy z Australii. Wiadomo jednak, ze krok ten ma w większym stopniu znaczenie prawne niż faktyczne. Samą blokadę można bowiem dość łatwo obejść, za pomocą różnego rodzaju serwerów proxy, sieci VPN, Tor i podobnych narzędzi. Być może można też w ten sposób obejść prawne wnyki pani komisarz Grant.