Ameryka sama wysyła złoto do Azji? Ogromne cła na kruszce demolują rynek

Jak wiadomo, szokującym dla wielu (przede wszystkim zaś dla samych zainteresowanych) były cła, jakie w tym tygodniu Donald Trump nałożył na Szwajcarię. Cła absolutnie retorsyjne – rzędu 39%, zarezerwowanego zwykle dla wrogich USA reżimów. Łatwo wyobrazić sobie, że obciążenia tej skali zwiastują w praktyce w dużej mierze wstrzymanie handlu pomiędzy tymi krajami. Zarówno główną przyczyną, jak i największą ofiarą nagłego zwrotu Trumpa przeciw Helwetom jest złoto.

Jak już wspominaliśmy, za ów krok odpowiadać ma złoto – a ściślej, statystyki go dotyczące. To bowiem właśnie statystyczne – lecz w dużej mierze fikcyjne i nieprzekładające się na faktyczne profity – dane dot. bilansu handlowego, jaki Szwajcaria wypracowała w relacjach z Ameryką, miały być przyczyną owej „celnej agresji” Trumpa (jeśli można w ten sposób określić akt wiodący do asymetrycznej wojny handlowej, w dużej mierze niesprowokowanej). Bilansu, do którego skądinąd przyczynił się sam Trump.

To właśnie bowiem jego zapowiedzi dot. ceł sprawiły, że w ciągu miesięcy następujących po jego wyborze złoto było na amerykańskich giełdach rekordowo drogie. I masowo spływało tam w formie fizycznej (w ten sposób na moment odwracając trend odpływu kruszcu do Azji, przede wszystkim Chin). Jako że obróbką lwiej części wysyłanych do USA sztabek złota zajmowały się rafinerie szwajcarskie, posiadające wypracowaną pozycję na rynku, w bilansie handlowym Szwajcarii z USA uwzględniono wartość owego złota.

Innymi słowy, uznano je za w całości szwajcarski eksport, mimo że realnie Szwajcarzy jedynie przy nim pośredniczyli. I całą gigantyczną wartość tego złota uznano za Oceanem za szwajcarską „nadwyżkę” w handlu. Zaś w świetle forsowanych przez lokatora Białego Domu, jednostronnie preferencyjnych dla USA zasad handlu, dodatni bilans handlowy najwyraźniej wolno osiągać tylko temu większemu partnerowi (a przynajmniej nadwyżka amerykańska Trumpowi nie przeszkadza).

Złoto popłynie, gdzie ceł nie ma

Dziś okazało się, że złoto jest nie tylko przyczyną, ale też ofiarą tych ceł. Jak bowiem wyjaśniono w oficjalnej interpretacji amerykańskich służb podatkowych, wspomniane cła obejmą również sam fizyczny metal. Było to o tyle niejednoznaczne, że przecież sam Trump zapowiadał w kwietniu, że żadnych ceł na złoto nie będzie. Owszem, nie będzie – z wyjątkiem tych pochodzących ze Szwajcarii. Problem oczywiście w tym, że miażdżąca większość sztabek w obrocie na rynku „zahaczyła” o Szwajcarię.

Wątpliwości w tej sprawie podnosili liczni obserwatorzy rynkowi, m.in. London Bullion Market Association (LBMA). W reakcji na to z Białego Domu poczęły dochodzić sugestie, że administracja może ponownie „wyjaśnić” zasady celne – efektywnie zmieniając swoją wcześniejszą interpretację. Jak się bowiem zauważa, Trump w istocie odcina amerykańskie rynki kruszcu od dostępu do znaczącej większości metalu. Przynajmniej w jego formie fizycznej.

A wszystko to może z kolei oznaczać, że złoto w światowym obiegu znów wzmożonym strumieniem popłynie w stronę rynków gotowych nabywać je bez 39-procentowych ceł. Mowa oczywiście o Chinach i Indiach, odpowiednio pierwszym i drugim największym rynku kruszcu świata. I choć obydwa te kraje opodatkowują samo złoto, to nie naliczają ceł w zależności od tego, z jakiego kraju pochodzi rafineria, która wykonała daną sztabkę.

W rezultacie, Trump może być odpowiedzialny za dostarczenie chińskiemu rynkowi nowego przypływu złota – i to po relatywnie korzystnych cenach, w związku ze zwiększeniem wolumenu kruszcu niesprzedanego w USA (pomimo popytu) z uwagi na właśnie cła.