Ciągłe blackouty w zachodnim Bangkoku musiały z pewnością stanowić utrapienie. Szczególnie biorąc pod uwagę lokalny klimat i pogodę. Sytuacja taka utrzymywała się tam od ponad miesiąca – zanim ktoś zorientował się, że jej przyczyną nie jest, jak zwykle, niewydolna i przestarzała infrastruktura. Okazało się bowiem, że w okolicy radośnie działała sobie kopalnia kryptowalut.
Rzeczona „pożyczała” sobie energię z lokalnej sieci elektrycznej. I czyniła to tak entuzjastycznie, że dla reszty mieszkańców co rusz nie wystarczało. Naturalnie jej właściciele nie mieli także szczególnych inklinacji do płacenia rachunków za pobierany przez siebie prąd.
Po miesiącu fakt ten – niebędący tajemnicą dla lokalnych mieszkańców – dotarł wreszcie do oficjeli. Którzy wszystko, z przeproszeniem za określenie, skrewili. Urzędnicy Prowincjonalnego Nadzoru Energetycznego (Provincial Electricity Authorities) tajskiej prowincji Ratchaburi zjawili się bowiem w towarzystwie policji, z wielkimi planami i ochotą na kontrolę.
Po czym odeszli z kwitkiem, „ochroniarze” przybytku odmówili im bowiem wstępu. W istocie nic dziwnego – panowie nie pomyśleli bowiem o tym, by wcześniej postarać się o sądowy nakaz, który taką kontrolę by im umożliwił. Gdy poniewczasie już go uzyskali, było już – cóż za zaskoczenie – po tzw. ptokach.
Nie będzie bowiem szczególnym zaskoczeniem, że nieudany rajd okazał się najlepszym możliwym ostrzeżeniem dla górników. Osoby, do których owa kopalnia kryptowalut należała, zdążyły ją niemal w całości przenieść. Na miejscu znaleziono tylko cztery koparki Bitcoina – nie wiadomo, ile było ich wcześniej ani dlaczego te cztery pozostawiono.
Oczywiście na miejscu nie zastano żadnej zainteresowanej osoby, którą można by aresztować. Wiele jednak wskazuje, że osoby te należą do prężnej społeczności miejscowych amatorów nielegalnego wydobycia. Była to bowiem czwarta nielegalna kopalnia kryptowalut, jaką tajskie władze zdołały w tym roku zamknąć. To nasuwa nieodparte pytanie – ilu jeszcze nie zdołały…?