- Indyjska policja ujęła 104 pracowników indyjskiej fabryki koncernu Samsung. Powodem tego był toczony z firmą spór. W ramach tegoż, od ponad tygodnia w fabryce trwa strajk.
- Pracownicy chcieli jednak wzmóc nacisk polityczny i zorganizować marsz protestacyjny. Na ten jednak, o zgrozo, nie mieli administracyjnego zezwolenia.
Strajk w fabryce Samsung Electronics, o której mowa, wybuchł 9. września. Chodzi o zakład zlokalizowany koło miasta Chennai, w stanie Tamil Nadu. Produkuje on sprzęt AGD i RTV, i jest on jednym z trzech fabryk firmy Samsung w Indiach. Przynosi także firmie około jednej trzeciej z kwoty 12 miliardów dolarów, jakie warta jest roczna produkcja wszystkich trzech zakładów.
Samsung płaci za mało
Strajk, typowo, wybuchł na podłożu płacowym. Zatrudnieni, w liczbie około 1,8 tys., żądają podwyżek oraz zmian w harmonogramie czasowym. Zarzucają też, że fabryka swoje działanie opiera o nieefektywną eksploatację taniej siły roboczej. Jeśli chodzi o pobory, przeciętnie wynoszą one około 25 tys. rupii miesięcznie. Strajkujący domagają się ich podniesienia do 36 tys. rupii w ciągu trzech lat.
Za nieco bardziej zapalne uchodzić może trzecie żądanie – tj. uznanie przez Samsung zakładowego związku zawodowego. Z tym ostatnim długoletnia polityka tego koncernu stoi w bezpośredniej sprzeczności. Związek ten – zawiązany, choć nieuznany przez firmę – został już poparty przez Centrum Indyjskich Związków Zawodowych (Center of Indian Trade Unions – CITU).
To właśnie członkowie tej ostatniej organizacji stać mieli za pomysłem zorganizowania marszu protestacyjnego, aby zwiększyć nacisk na firmę oraz władze. Co ciekawe, sama centrala CITU uchodzi za politycznie powiązaną z lokalnymi władzami stanu Tamil Nadu. W tej jednak sprawie normalni sojusznicy ewidentnie znaleźli się po przeciwnych stronach barykady.
Proszę się rozejść!
Miejscowy rząd zareagował bowiem stanowczo. Jak oświadczono, marsz bez dopełnienia biurokratycznej świętości, jaką jest administracyjne zezwolenie, jest w ogóle nie do pomyślenia. Bez tego bowiem przydarzyć by się miały liczne kataklizmy i nieszczęścia, takie jak „zakłócanie porządku publicznego”, „paraliż szkół i szpitali” oraz „utrudnianie ruchu”.
W efekcie, gdy w poniedziałek rano pracownicy poczęli gromadzić się, gromadnie ich aresztowano. Miejskie areszty okazały się przy tym daleko za małe, by ich pomieścić. Z tego też względu na „areszt” zaadoptowano lokalną salę weselną, znamienną swoją dużą pojemnością. Niespecjalnie miano też pomysł, co z nimi uczynić. W efekcie tegoż, w poniedziałek wieczorem aresztowanych wypuszczono.
Wszystkich – z wyjątkiem, jak zaznaczono, trzech „szczęśliwych inaczej” indywiduów. Można się domyślać, że chodzi o członków decyzyjnych związku albo osoby wiodące strajku. Naturalnie, związek zawodowy CITU zapowiada, że marsz i tak przeprowadzi we środę – dalej bez zezwolenia. Co ciekawe, samo zezwolenie strajkujący pierwotnie otrzymali, ale w niedzielę wieczorem zostało ono cofnięte.
„Make in India”
Sam strajk stawia w kłopotliwej pozycji zarówno lokalne władze, jak i rząd centralny premiera Narendry Modiego. Z jednej strony, zabiega on o poparcie szerokich kręgów ludności. Z drugiej zaś strony, stara się intensywnie przyciągać inwestorów, zwłaszcza w branży elektronicznej i technologicznej. Takich jak, dajmy na to, Samsung.
Jego program „Make in India”, prócz dyskusyjnego unowocześnienia kraju, zakłada uczynienie z Indii potęgi w dziedzinie zaawansowanej produkcji przemysłowej (i przy okazji zająć tutaj miejsce Chin). Sytuacje takie jak ta – składająca się zresztą na szersze zjawisko, jakim są inwestycje w Indiach nie z uwagi na walory kraju czy otoczenie prawne, lecz tanią siłę roboczą – będą się zresztą najprawdopodobniej powtarzać w przyszłości.