Dziesiątki osób zostało rannych, zaś pośród nich pojawiły się także ofiary śmiertelne, w toku zamieszek, które ogarnęły Kenię. Powodem są ogromne, masywne i wszechogarniające podwyżki podatków, jakie parlament tego kraju przegłosował w tym tygodniu.
Rozruchom dały początek wielotysięczne marsze protestacyjne, które w ciągu ostatnich dni organizowano we wszystkich większych miastach Kenii. Biorąc pod uwagę emocje społeczne oraz uczucia obywateli względem rządu, nader łatwo przeradzały się one w uliczne bitwy z policją i armią.
Te ostatnie, w reakcji na kamienie, pociski z proc i płonące opony powszechnie odpowiadają „środkami przymusu bezpośredniego” w postaci gazu łzawiącego, armatek wodnych i pałek. W odróżnieniu od krajów europejskich, na porządku dziennym jest jednak również użycie broni palnej wobec tłumów.
Stąd w istocie liczba rannych i obecność zabitych nie dziwi. Nawet wprost przeciwnie – tym bardziej biorąc pod uwagę doświadczenia regionu, jak i samej Kenii (w poprzednich masowych protestach niekiedy ginęły tam setki osób. Służby oskarżane są przy tym o łamanie praw obywatelskich oraz pozaprawne represje.
Co ciekawe, za ruch sprzeciwu nie odpowiada żadne z opozycyjnych ugrupowań politycznych. Protesty uformowały się oddolnie, a biorą w nich udział tysiące ludzi normalnie niezaangażowanych w politykę. Organizują się oni za pośrednictwem Sieci i social mediów.
Miłość społeczeństwa do władz
Powszechną wściekłość Kenijczyków wywołały zarówno podwyżki podatków jako takie, jak i ich skala oraz zakres. Jak dość dobitnie wyrażają się protestujący, koszty życia w Kenii wzrastają ostro już i bez dodatkowej „pomocy” państwa.
Tymczasem to ostatnie, aby zapełnić dziurę we własnym budżecie, planuje sięgnąć bardzo głęboko do kieszeni swoich obywateli. Stosowny akt, na wniosek rządu prezydenta Williama Ruto i pomimo sprzeciwów, większość parlamentarna przegłosowała w piątek.
W ramach projektu, podwyżki podatków objęłyby, najogólniej, wszystko. W tym także szereg podstawowych i niekiedy niezbędnych do przeżycia dóbr i usług – takich jak chleb, środki czystości, pojazdy, usługi bankowe czy płatności bezgotówkowe.
Stanowi to naturalnie zagrożenie dla bytu milionów ledwie wiążących koniec z końcem Kenijczyków. Stąd też ich reakcja nie dziwi. Rzecz jednak w tym, że budżet kenijskiego państwa również ledwie wiąże koniec z końcem. A skoro ma ono sposobność sięgnąć do cudzych pieniędzy…
Na wszelkie kłopoty – podwyżki podatków
Zgodnie z założeniami, masywna podwyżka podatków we wszystkich sektorach miałaby zwiększyć wpływy do kasy państwa o 302 miliardy szylingów kenijskich (2,34 miliarda dolarów). Oznaczałoby to wzrost przychodów o 20%, do 2,92 biliona szylingów (22,7 miliarda dol.).
Rząd prezydenta Ruto, znany z różnych pomysłów na polu finansów, stara się przy tym o dofinansowanie z Międzynarodowego Funduszu Walutowego (IMF). W tym celu musi obniżyć deficyt – obecny, na poziomie 5,7%, miałby spaść do 3,3% po implementacji podwyżek.
Pojawiają się jednak wątpliwości, czy faktycznie władze będą w stanie wyegzekwować promulgowane przez siebie podwyżki podatków. Na przeszkodzie stać może tutaj ograniczona wydolność organów państwowych do ich skutecznego ściągania.
Bardzo ważnym czynnikiem może być też po prostu bierny opór społeczny przed płaceniem zwiększonych danin. Ekspansja czarnego rynku we wszystkich dziedzinach handlu natrafiłaby przy tym na podatny grunt. Szara strefa już teraz jest w Kenii nader dobrze rozwinięta, zaś wspierają powszechna korupcja.
W reakcji na protesty niektórzy parlamentarzyści zapowiedzieli działania osłonowe. Wspomina się o rezygnacji z podwyżek podatków na chleb i najbardziej podstawowe produkty. Wszystkie te koncesje wykoleiłyby jednak plany budżetowe rządu Ruto.