Zalegalizować auta pochodzące z przemytu – taką obietnicę złożył wiodący obecnie kandydat na prezydenta Boliwii. Argumentuje, że w sytuacji, w której auta te używane są przez ogromną część kierowców w kraju, zaś oficjalnie sprowadzane samochody dostępne są w istocie jedynie dla finansowej elity, odstąpienie od ścigania ich posiadaczy jest nie tylko przejawem sprawiedliwości, ale też po prostu aktem rozsądku. To jednak wywołało furię w Chile – z którego to kraju owe auta najczęściej pochodzą.
Kandydat, o którym mowa, to Rodrigo Paz. Uważany za centrystę, dość niespodziewanie zwyciężył w pierwszej turze wyborów prezydenckich w sierpniu i dostał się do drugiej tury. Jego konkurentem w nich będzie b. prezydent, centroprawicowy Jorge Quirogą. Obydwaj pretendenci mają opinię pro-biznesowych i względnie wolnorynkowych – co w kraju, który od dwóch dekad znajdował się pod władzą Ruchu na Rzecz Socjalizmu (Movimiento al Socialismo), dość dobitnie świadczy o hierarchii problemów dla wyborców.
Paz chce, aby skończyć z fikcją ścigania tzw. chutos. Są to względnie nader często zdezelowane auta „niewiadomego pochodzenia”. To oczywiście eufemizm – w większości są to samochody, które w ten czy inny, mniej lub bardziej nielegalny (ale raczej nielegalny) sposób trafiły do Boliwii z Chile. Co w przypadku Boliwii, której gigantyczna część gospodarki znajduje się w szarej strefie, nie stanowi wyjątku ani zaskoczenia. Oczywiście jakoś i standardy bezpieczeństwa w przypadku tych aut stanowią pojęcia abstrakcyjne, jednak mimo to używają ich ogromne rzesze Boliwijczyków.
Czarny rynek przekracza granice (państwowe)
Powód banalnie prosty – są one względnie tanie, co w zmagającym się z długotrwałym kryzysem gospodarczym, masową biedą oraz trudnością w finansowaniu importu kraju sprawia, że często chutos są dla wielu/większości jedyną dostępną opcją. Jak postuluje Rodrigo Paz – bez wątpienia licząc na głosy ich posiadaczy, choć w tym przypadku też stwierdzając logiczną oczywistość – czemu ich w takim razie nie zalegalizować, skoro „jeździ nimi cały kraj”? Jego konkurent ze swej strony wyrażał podobne propozycje, poluzowując w czasie swojej kadencji reżim importowy.
Co jednak dla Boliwijczyków stanowi rozsądek, w Chile okazało się płachtą na byka, wywołując furię tamtejszych obserwatorów i polityków. I to zgodnie, od prawa do lewa, co na mocno spolaryzowanej chilijskiej scenie politycznej, która sama intensywnie przygotowuje się do listopadowych wyborów prezydenckich, stanowi prawdziwe osiągnięcie. Powody wściekłości Chilijczyków są przy tym równie oczywiste, co popularność chutos w Boliwii.
Chile vs. Boliwia: starcie o kradzione samochody
Otóż większość tych aut pochodzi z Chile. Częściowo stanowią one nielegalny import, przemycane przez strefę wolnocłową w Iquique, a następnie zaopatrywane w „dorobioną” (tj. po prostu lipną) dokumentację, naturalnie bez ponoszenia opłat czy podatków. Równie często jednak, o ile nie częściej, samochody te nie przybywają spoza granic Chile, lecz są po prostu kradzione na ulicach w tym kraju. Kradzieże samochodowe są tam prawdziwą plagą, zaś ich łupy często „magicznie” odnajdują się w Boliwii.
Stąd też politycy w Chile zareagowali bardzo ostro. Álvaro Elizalde, minister spraw wewnętrznych w lewicowym gabinecie prezydenta Gabriela Borica, oskarżył Boliwię o zachęcanie do kradzieży i kontrabandy, tak długo, jak zyskuje na tym jej rynek. Dalej poszedł prawicowy kandydat w wyborach, Johannes Kaiser, zapowiadając, że „obelgi i zła wiara” ze strony Boliwii „nie pozostanie bez kary”. W tym kontekście wymienia się cofnięcie preferencyjnych wiz dla Boliwijczyków czy dokładne kontrole na granicach.