USA nakładają szokujące sankcje na Iran. „Wybrali wojnę”. Co jest na liście?

Po zakończeniu (względnie, może trafniej, zamrożeniu) 12-dniowej wojny na linii Iran-Izrael mogło wydawać się, że być może niektórym z zainteresowanych ubyło nieco z zapału do walki. Z pewnością nie można tego powiedzieć o premierze Izraela, Benjaminie Netanjahu, ani jego koalicjantach z partii radykalnych charedim, jednak ani Donald Trump wyraźnie nie miał ochoty się w nią głębiej angażować.

Także mocno pokiereszowane izraelskimi bombardowaniami irańskie kierownictwo, na czele z wiekowym ajatollahem Alim Chameneim, nie miało interesu w jej przedłużaniu. Oczywiście, Iran wykonywał pewne kroki, które miały pokazać twardość stanowiska władz (jak np. wycofanie się ze współpracy z agencja MAEA) — realne ich znaczenie ma jednak wymiar głównie PR-owo-propagandowy, i przeznaczone było na rynek wewnętrzny.

Były one konieczne z uwagi na optykę zakończenia konfliktu, szeroko interpretowaną jako klęska Iranu. I choć niekoniecznie musi się to okazać tak jednoznaczne (jeśli np. Iran uratowałby wystarczającą część swego programu atomowego, by dokończyć pracę nad bronią jądrową, i zarazem zyskał czas by to uczynić, długofalowo wojna ta niekoniecznie musiałaby być jego porażką), to sama optyka wystarczyłaby, by podkopać autorytet polityczny władz.

Iran chciałby, a nie może?

Inaczej było w USA. Tam administracja Trumpa, po zbombardowaniu krytycznych ośrodków jądrowych w Fordow, Natanz i Isfahanie, zaczęła raptownie dążyć do zamrożenia konfliktu. Białemu Domowi zależało na tym do tego stopnia, że de facto pozwolono Irańczykom przeprowadzić „honorowy” atak na amerykańską bazę w Katarze, gdzie wyrządzili oni symboliczne szkody. Potem zaczęto przebąkiwać o wznowieniu negocjacji z Iranem.

Zaledwie pod koniec tego tygodnia pojawiły się informacje, że Iran miał się wstępnie zgodzić na ponowne nawiązanie rozmów. Miałyby one tym razem mieć miejsce w Oslo, prowadziliby je jednak, tak jak uprzednio, specjalny wysłannik Białego Domu Steve Witkoff oraz irański minister spraw zagranicznych Abbas Araghchi. Skądinąd fakt, że Iran półgębkiem się na te rozmowy zgodził, świadczy o tym, że nieoficjalnie też może zależeć mu na ugodzie.

W tym kontekście cokolwiek zaskakujące okazały się kroki, jakie Waszyngton podjął we czwartek. Amerykański Departament Skarbu poinformował bowiem o serii restrykcji wymierzonych w irańską ekonomię. Nałożono bowiem sankcje na szereg podmiotów, które według Amerykanów powiązane są z prowadzonymi przez Iran działaniami w celu ominięcia wcześniejszych sankcji (zwł. w dziedzinie eksportu ropy i jej pochodnych).

Dobry klimat negocjacyjny

Chodzi tutaj zwłaszcza o niejakiego Salima Ahmeda Saida, irackiego biznesmena z brytyjskim paszportem. Prowadził on sieć firm zaangażowanych w przemyt irańskiej ropy. Poprzez podmioty zarejestrowane w Zjednoczonych Emiratach Arabskich jest on właścicielem terminalu naftowego VS Oil pod Basrą. Tam miało dochodzić do mieszkania surowca eksportowanego przez Iran z tym irackim — dalej ropę sprzedawano oczywiście jako „iracką”.

Prócz pana Saida na listę sankcyjną wciągnięto także 12 tankowców, które obsługiwać miały irański eksport. Iran bowiem, o czym warto pamiętać, doskonalił pojęcie floty cieni „zanim to było modne”, tj. zanim działania Rosjan doprowadziły do popularyzacji tego pojęcia. W ten sposób jest w stanie eksportować ropę pomimo amerykańskich restrykcji. Cokolwiek zaskakuje, że USA chcą zacieśniać je właśnie teraz, dokładnie w momencie planowania dalszych negocjacji.

Chyba, naturalnie, że same najnowsze sankcje też są elementem „negocjacji w stylu Trumpa” — i zniesienie świeżo nałożonych ograniczeń ma być jednym z argumentów w rozmowach w Oslo.