Unia Europejska zaoferuje Stanom Zjednoczonym wzajemne zniesienie ceł. Propozycja ta, wysunięta przez Komisję Europejską, miałaby pozwolić na uniknięcie wojny celnej z USA. Co ciekawe, stoi ona w kontraście do głośno artykułowanych żądań dwóch największych gospodarek strefy Euro, które domagają się zaostrzenia retorsji.
O planach rozpoczęcia z USA negocjacji w sprawie wzajemnego zniesienia ceł wspomniała przewodnicząca Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen. Propozycja „zero-for-zero” miałaby stanowić remedium na zaostrzający się konflikt handlowy. Który to – z perspektywy europejskiej – wybuchł z mocą 2. kwietnia, w momencie ogłoszenia przez Donalda Trumpa barier celnych. W ich ramach produkty przemysłowe importowane z UE zostały obłożone 20-procentową stawką celną.
Jak twierdzi Maros Sefcovic, unijny komisarz ds. handlu, amerykańskie cła objęłyby wolumen towarów wart 416,21 miliarda dolarów (ok. 380 mld euro). Sefcovic wspominał też, że podległe mu organy mają pracować nad listą możliwych retorsji handlowych. Miałyby one obejmować 25-procentowe cła na wybrane towary importowane zza Atlantyku. W sumie, objęte cłami amerykańskie dobra miałyby być warte 28,45 mld dol (26 mld euro). Unia miałaby je wdrożyć w przypadku niepowodzenia negocjacji.
Łomot wojennych bębnów w handlu
Co ciekawe, sam pomysł negocjacji stoi w sprzeczności z głośno, by nie powiedzieć natarczywie stręczonym stanowiskiem dwóch krajów. Chodzi o Francję i Niemczy, czyli kraje cieszące się historycznie dużym wpływem na UE. Oskarżane jednak przy tym przez inne kraje o naginanie polityki UE do własnych egoistycznych interesów, przedstawianych jako interesy „całej Europy”. Owe dwa kraje domagają się bowiem jak najostrzejszej reakcji na posunięcia Trumpa. Ergo, wojny handlowej z USA.
Robert Habeck, minister gospodarki Niemiec, apelował, by UE „była gotowa” na użycie tzw. instrumentu antyprzymusowego. To pakiet rozwiązań prawnych, mających pozwolić na radykalne retorsje, np. ograniczenie lub zakaz działalności firm z danego kraju na terenie UE. Jego zastosowanie wymagałoby jednak uruchomienia długotrwałych procedur biurokratycznych. I faktycznej, a nie wymuszonej kooperacji ze strony krajów członkowskich, które miałyby owe retorsje w praktyce egzekwować.
Kraje europejskie zgadzają się na użycie wszelkich niezbędnych środków, twierdzi z kolei Laurent Saint-Martin, francuski minister handlu. Nie wiadomo, czy pan minister konsultował się ze wszystkimi krajami, czy też po prostu uznał się za uprawnionego do występowania w ich imieniu bez pytania się zainteresowanych o autoryzację. Tendencja przedstawicieli Francji do mianowania się rzecznikami całego Starego Kontynentu nie byłaby skądinąd niczym nowym.
Zaledwie niedawno francuski prezydent, Emmanuel Macron, wzywał „europejski biznes” do wstrzymania inwestycji w USA. Apel ten biznes (również ten francuski) uznał jednak za niedorzeczny, Jego przedstawiciele, podobnie jak inne rządy krajów UE (jak Włochy czy Hiszpania) zdają się bowiem działać wedle odmiennej logiki niż wyczulony na polityczne ego Macron. Większość krajów UE, podobnie jak Komisja, wydaje się pragnąć po prostu rozwiązać problem, który nagle pojawił się w handlu z USA.
Coraz dalej do USA
Z amerykańskiego punktu widzenia jednak (czy też mówiąc ściślej: amerykańskiej gospodarki jako całości, nie jedynie Wall Street), problem w relacjach handlowych narastał od lat. I sprowadzał się, w dużym skrócie, do rażącej asymetrii barier w dostępie do rynku. Początków tego stanu można szukać już w pierwszych latach po II wojnie światowej, gdy USA otworzyły przed zrujnowaną Europą dostęp do swego rynku, aby wspomóc ją w odbudowie.
Nie był to zresztą wówczas problem, biorąc pod uwagę znakomitą powojenną koniunkturę dla amerykańskiej gospodarki. W latach Zimnej Wojny dostęp ten utrzymywano po części jako wyraz wsparcia dla sojuszników z NATO i dla zapobieżenia ekspansji wpływów Związku Sowieckiego. Po części jednak, miało to miejsce po prostu siłą rozpędu. Rozpęd ten wzmacniały opinie i mody zwiastujące nieuchronny jakoby postęp globalizacji i naturalny postęp „wolnego handlu” jako przyszłości relacji gospodarczych.
Niestety faktyczna sytuacja ekonomiczna i polityczna nie do końca korespondowała z tymi hasłami. W wyniku polityki wolnego handlu w odniesieniu do własnego rynku, USA zapewniły sobie dopływ tanich produktów i rekordowe zyski dla inwestorów i korporacyjnych zarządów. To wszystko jednak kosztem długofalowo rujnującego odpływu produkcji przemysłowej. Wpływ lobbingowy beneficjentów utrudniał zaś próby zmian tego stanu rzeczy.
Obecna administracja USA jednak, jak i sam Donald Trump, wydają się jednak być na ten wpływ mało podatni. Amerykański prezydent naciska na uwzględnienie w negocjacjach także niefinansowych, a nawet politycznych barier dla amerykańskiego biznesu (takich jak np. kwestia wolności słowa). Mimo daleko posuniętych postulatów, sama propozycja UE stanowi zwycięstwo Trumpa. Faktyczne wynegocjowanie wzajemnego wolnego handlu z Europą byłoby zaś dla niego ogromnym sukcesem.
I radykalną zmianą powojennego paradygmatu w relacjach handlowych.