Nie tego się spodziewano. Zamiast ulgi po miesiącach napięć handlowych, najnowsza umowa taryfowa między Brukselą a Waszyngtonem przyniosła inwestorom… rozczarowanie i niepokój. W sierpniu indeks nastrojów Sentix w strefie euro runął z +4,5 do -3,7 punktu. To nie tylko nagły zwrot w oczekiwaniach, ale i niepokojący sygnał dla decydentów politycznych. Europa znów skręca w stronę niepewności. Trudno nie zauważyć, jak inwestorzy zaczynają wątpić w siłę europejskiej gospodarki i nie bez powodu.
Nadzieja, która zabolała
Teoretycznie wszystko zmierzało ku deeskalacji. Porozumienie taryfowe z USA miało przynieść spokój, złagodzić napięcia wokół eksportu i dać europejskim firmom oddech. Tymczasem uzgodniona 15-procentowa stawka celna – owszem, niższa niż grożono, ale i tak znacznie powyżej oczekiwań – uderzyła w morale rynków niczym kubeł zimnej wody.
Nastroje w Niemczech, tradycyjnym silniku eksportowym Europy, oberwały najmocniej: indeks ogólny spadł do -12,8, a bieżąca ocena sytuacji – aż do -29 punktów. Co gorsza, komponent oczekiwań – ten, który z definicji powinien nieść nadzieję… Spadł z 19,8 do 5,0.
Trudno o bardziej oczywisty sygnał, że inwestorzy nie wierzą już w szybkie odbicie niemieckiego przemysłu. I trudno im się dziwić. Eksport to nie tylko maszyny czy samochody. To kręgosłup całego modelu gospodarczego Niemiec i szerzej, samej strefy euro. Co będzie dalej? Nikt nie wie. Rynek pracy jest w stresie, a ludzie wstrzymują konsumpcje. Informacje o zwolnieniach wpływają na ich wyobraźnie.
Złe dane, gorszy kontekst
Problem z tą umową – i całą sytuacją – nie polega jedynie na liczbach. Chodzi o to, że Europa nie ma dziś przestrzeni, by łagodzić skutki takiego szoku. Inflacja, choć nie szaleje, wciąż trzyma się zbyt wysoko, by Europejski Bank Centralny mógł zdecydować się na poważne luzowanie.
Tymczasem impulsów wzrostowych brakuje, a zadłużenie publiczne we Włoszech, Francji czy Hiszpanii staje się coraz większym tematem tabu. Jakby tego było mało, rynek walutowy momentalnie zareagował: euro osłabiło się w okolice 1,1550 względem dolara. Jeszcze nie dramat, ale wystarczająco, by analitycy zaczęli wątpić w trwałość letniego odbicia europejskiej waluty.
Czego się naprawdę boimy?
Wbrew pozorom nie chodzi tylko o taryfy. O wiele groźniejszy jest ich symboliczny wymiar – przypomnienie, że Europa nie panuje już nad własną narracją handlową. W relacjach z USA nie jest partnerem równorzędnym, a raczej petentem próbującym ratować dostęp do rynku, który wciąż ma dla niej kluczowe znaczenie. Ta asymetria, zauważalna już za pierwszej kadencji Trumpa, dziś wraca ze zdwojoną siłą – i uderza nie tylko w Brukselę, ale przede wszystkim we Frankfurcie i Berlinie.
I co dalej?
W teorii mamy jeszcze czas. Gospodarka strefy euro nie wpadła w recesję. Wskaźniki PMI wciąż się bronią. Bezrobocie nie rośnie lawinowo. Ale to tylko statystyki. Nastroje, a to właśnie one decydują o inwestycjach, konsumpcji i strategiach firm zaczynają się łamać.
Kiedy oczekiwania rynków spadają szybciej niż faktyczne dane, polityka monetarna staje się bezradna. Zaufanie, raz utracone, odbudowuje się miesiącami. Czas działa dziś na niekorzyść Europy.
Czy ratunkiem mogłaby być rewizja umowy handlowej z USA? Być może. Ale realnym scenariuszem jest dziś kontynuacja tej geopolitycznej gry nerwów, w której każda kolejna runda osłabia euro bardziej niż poprzednia. Wnioski? Europa potrzebuje nie tyle niższych taryf, ile strategicznego resetu własnej pozycji w światowym łańcuchu wartości. A to niestety trudniejsze niż korekta cła o kilka punktów procentowych.