Stellantis zamyka fabrykę, rząd po cichu wycofuje się z duszącego nakazu

Koncern Stellantis chce zamknąć fabrykę Vauxhalla w Luton. Zabiła ją bowiem „ekologiczna” polityka brytyjskiego rządu. Ekipa Partii Pracy, dotąd nieugięcie deklarująca wolę forsowania Net Zero za wszelką cenę, nagle nabrała refleksji. I chce – któż by pomyślał – kompromisu.

Jak to niewiele czasem trzeba, by przekonać rząd do zmiany stanowiska. Ot, wystarczy, by konsekwencje, które od początku łatwo było przewidzieć i które uznawano za oczywiste, zaczęły się spełniać. I voilà – co wcześniej władza stanowczo odrzucała, naraz zaczyna „rozważać” i „wychodzić naprzeciw”. Tym razem chodzi o kwestię transportu w Wielkiej Brytanii.

Jak wiadomo, obecna ekipa laburzystowska uchodzi za owładniętą przez (pseudo?)ekologiczną ideę Net Zero. Niektórzy jej ministrowie zaś (vide Ed Miliband, minister ds. energii) uchodzą wręcz za jej fanatyków, gotowych poświęcić budżet, gospodarkę i przyszłość Zjednoczonego Królestwa na ołtarzu „walki o klimat”. Bo inaczej wszyscy utoniemy w oceanie, ziemia spłonie, albo dla odmiany wszyscy zamarzną.

Dla budżetu jednak efekty ma to oczywiste. Co zresztą niedawno było dla ekipy premiera Keira Starmera niemiłym zaskoczeniem – któż mógł bowiem przypuszczać, że ludzie nie będą mieli chęci finansowo umierać w imię ideologicznych idées fixes Partii Pracy…? Dla gospodarki skutki też będą opłakane – i właśnie zaczynają się one dawać odczuwać.

Stellantis dziękuje za współpracę

Koncern Stellantis poinformował bowiem właśnie, że planuje zamknąć fabrykę w Luton. Zakład ten, wytwórca vanów marki Vauxhall, nie ma bowiem ekonomicznego uzasadnienia w kontekście drakońskiego, „ekologicznego” dyktatu rządu. W ramach wymogów, które ten ostatni narzuca, już w tym roku 10% nowo sprzedawanych vanów muszą stanowić pojazdy elektryczne.

Co znacznie gorsze i co podważa cały sens istnienia fabryki, wskaźnik ten ma rosnąć co roku o 10%. Tak, by do końca dekady vany elektryczne stanowiły absurdalne 70% sprzedawanych wozów. Zupełnie jakby politykom wydawało się, że naprawdę mogą zadekretować zainteresowanie EV. „Ludzie będą je kupować, bo my, władze, tak im nakażemy…” – niestety (dla rządu) rzeczywistość okazuje się działać nieco inaczej.

Co więcej, za każdy (!) samochód benzynowy sprzedany ponad kurczący się limit, władze przewidują rujnujące kary. Miałyby one wynosić 15 tys. funtów od sztuki. W tym kontekście nie dziwi, że Stellantis w ogóle zagroził całkowitym wycofaniem się z (niegdyś) Wielkiej Brytanii. Koncern ma też tam drugi zakład, w Ellesmere Port.

To wy jednak nie żartujecie? O… to może się dogadamy…?

Planowane zamknięcie fabryki musi być dla brytyjskiej ekipy rządzącej bolesne. Zwłaszcza, że obiecywała ona związkom zawodowym (kluczowym elektoracie Partii Pracy) ochronę zatrudnienia, reszcie brytyjskiego społeczeństwa zaś – zerwanie z polityką finansowego zaciskania pasa i nacisk na rozwój gospodarczy. Dotąd jednak jej dokonania sprowadzają się jednak raczej do regresu niż rozwoju.

I tym być może można tłumaczyć fakt, że niespodziewanie, po licznych deklaracjach dot. nieugiętego forsowania Net Zero za wszelką cenę, rząd naraz wydaje się skłonny do kompromisu. Jak ogłosił bowiem Jonathan Reynolds, sekretarz ds. biznesu i handlu, rząd słyszy „głośno i wyraźnie” obawy przemysłu samochodowego. I obiecał „wsparcie” oraz „zmianę polityki”.

Naturalnie, w niemal rytualny sposób zapewnił, że rząd wcale nie wycofuje się ze swojego głównego celu, co to, to nie. Jednak „aby uczynić transformację sukcesem”, rząd jest gotów do wysłuchania postulatów przemysłu, wsparcia go oraz „przemyślenia” polityki. Przyznał bowiem, że zamknięcie fabryki w Luton jest „gorzką pigułką”. Której zarówno Reynolds, jak i Louise Haigh, sekretarz transportu, chcieliby jednak uniknąć.

Komentarze (1)
Dodaj komentarz
  • Detal

    Czy brexit nie był aby po to, żeby uwolnić brytyjczykow od idiotycznych dekretów UE? No to chyba coś nie pykło. Wielka (?) Brytania jest we wprowadzaniu głupot znaczenie skuteczniejsza, a zwłaszcza jej nowy rząd.