W Australii wejść mają w życie przepisy, które zagwarantują pracownikom możliwość nieodbierania telefonu po godzinach pracy. Będą one także określały konsekwencje, jakie poniosą firmy, które domagają się od pracowników dyspozycyjności w ich wolnym czasie.
Projekt legislacyjny czeka jeszcze głosowanie w australijskim parlamencie, jednak biorąc pod uwagę zadeklarowane poparcie większości jego członków, a także rządu premiera Anthony’ego Albanese’a, wydaje się ono formalnością.
Zobacz też: Najdroższe autostrady w Polsce znów będą darmowe? Jest głos z ministerstwa…
Wirtualny łańcuch ciągnący się z telefonu
Tak zwane prawo do rozłączenia się (right to disconnect) powstało w odpowiedzi na coraz bardziej inwazyjne praktyki korporacyjne dotyczące dyspozycyjności pracowników. Wiele firm, mimo w teorii ograniczonego do 8 godzin czasu pracy, w praktyce domagało się dostępności na okrągło.
A nawet jeśli nie wymagało tego formalnie, to „sugerowało” stosowną rewerencję wobec telefonów i wiadomości od szefa (oraz oczywiście idących za nimi zadań, do zrealizowania w czasie wolnym) poprzez odpowiednią politykę w zakresie awansów, wynagrodzeń i ocen w pracy.
Praktyki takie w efekcie narzucały pracownikom bezpłatne nadgodziny. O ile bowiem niektóre firmy skrupulatnie pamiętały, kto śmiał nie odebrać telefonu od szefa po godzinach, o tyle nader często zapominały im za te nadgodziny zapłacić.
W ten sposób, w przypadku Australii, przeciętny pracownik miał – jak twierdził Adam Bandt, lider partii Zielonych (która zgłosiła projekt) – przez 6 tygodni w roku pracować za darmo. Podobne przepisy obowiązują już w niektórych krajach UE, w tym we Francji (uważanej za ich pioniera, gdzie promulgowano je w 2016 roku), Hiszpanii, Włoszech, Portugalii, Belgii i Irlandii.
Zobacz też: Rząd chce storpedować najcenniejszą inwestycję w Polsce? Ogrom kontrowersji wokół…
Rozłączenie się w praktyce
Prawo do nieodebrania telefonu z pracy – przynajmniej w wersji takiej, jaką chce to określać prawo – nie jest jednak wolne od krytyki. Przedstawiciele środowisk biznesowych narzekają, że ograniczy to elastyczność w pracy.
Takie zarzuty można by naturalnie zbyć stwierdzeniem, że własnie o to chodzi – o ograniczenie elastyczności pracowników wobec żądań ich pracodawców. Nie są to jednak jedyne głosy krytyczne. Niektórzy obserwatorzy punktują bowiem, że – niezależnie od intencji – prawo takie wprowadza biurokratyczny nadzór państwa w kolejną dziedzinę stosunków społecznych.
Nadzór taki zaś bynajmniej nie musi okazać się skuteczny – za to bez wyjątku skutecznie zmniejsza zakres swobody w działalności. I raz wprowadzony, z uwagi na bezwład biurokratyczny może być nader trudny w zniesieniu.
Może Cię zainteresować: