Niemiecki rynek pracy, przez lata postrzegany jako stabilny „bezpiecznik” europejskiej gospodarki, pod koniec 2025 r. zaczyna wyraźnie niedomagać. Andrea Nahles, szefowa Federalnej Agencji Pracy (BA, Bundesagentur für Arbeit), ostrzega, że szanse bezrobotnych na szybki powrót do zatrudnienia spadły do poziomu najniższego w historii pomiaru. Rynek – jak obrazowo ujęła – „od miesięcy jest jak deska”: twardy, nieruchomy, bez „odbicia”, które zwykle pojawia się po słabszym okresie.
Niemiecka gospodarka przestała wchłaniać bezrobotnych
Kluczowe jest tu jedno konkretne wskazanie liczbowe. BA posługuje się wskaźnikiem pokazującym prawdopodobieństwo, że osoba bezrobotna znajdzie pracę. Zwykle wartość ta krążyła w okolicach 7, teraz spadła do 5,7 – co Nahles określa jako rekordowo niski wynik. Dla czytelnika spoza Niemiec może brzmieć technicznie, ale sens jest stosunkowo prosty: statystycznie „przepływ” z bezrobocia do zatrudnienia wyhamował. Nawet jeśli w gospodarce nadal istnieją wolne miejsca pracy, mechanizm dopasowania ludzi do ofert działa gorzej niż wcześniej.
Według szefowej BA dziś praktycznie nie ma już grupy pracowników całkowicie „odpornej” na ryzyko utraty pracy. W rozmowie z mediami szefowa podkreślała, że presję zaczynają odczuwać również zawody, które przez długi czas dyktowały warunki na rynku pracy – włącznie z inżynierami i programistami. To sygnał, że problem nie dotyczy wyłącznie branż wrażliwych na koniunkturę, lecz ma szerszy charakter i łączy się z chłodniejszym nastawieniem firm do rekrutacji.
Z perspektywy gospodarki rynek pracy „bez rozpędu” działa jak hamulec w dwóch kierunkach. Po pierwsze, osłabia wzrost płac, a to ogranicza dynamikę konsumpcji, która w wielu krajach jest podstawowym paliwem wzrostu. Po drugie, rośnie ostrożność gospodarstw domowych: jeśli ludzie czują, że praca nie jest już oczywistą gwarancją stabilności, częściej odkładają większe wydatki. Dla firm z kolei mniej dynamiczny rynek pracy bywa wygodny kosztowo, ale w dłuższym horyzoncie odbija się na sprzedaży, bo ostrożniejsi konsumenci kupują mniej.
Rynek pracy tylko dla weteranów
Nahles wskazuje przy tym wyraźnie, kto ma największe szanse w trudniejszych warunkach: osoby dobrze wykwalifikowane. Nawet one nie są dziś całkowicie bezpieczne, ale statystycznie nadal radzą sobie najlepiej w konkurencji o etaty. To klasyczna prawidłowość w okresach spowolnienia: firmy redukują rekrutacje, ale wciąż walczą o kompetencje rzadkie lub krytyczne dla biznesu. Z punktu widzenia polityki publicznej wniosek jest równie klasyczny, choć trudny do wdrożenia: kluczowa staje się jakość i dopasowanie kwalifikacji, a nie samo „popychanie” ludzi do pierwszej dostępnej pracy.
Najbardziej niepokojąco brzmią natomiast uwagi dotyczące młodych. Nahles mówi wprost, że wejście na rynek pracy stało się trudniejsze, a liczba młodych ludzi „umieszczonych” w systemie kształcenia zawodowego spadła do najniższego poziomu od 25 lat. W realiach niemieckich, gdzie model dualny (łączenie praktyki w firmie z nauką) jest filarem przygotowania kadr, takie dane oznaczają nie tylko gorszy start dla roczników wchodzących w dorosłość, lecz także ryzyko narastania problemu kompetencyjnego w kolejnych latach.
W tle całej dyskusji wraca też temat reformy Bürgergeld (świadczenia będącego formą podstawowego zabezpieczenia dochodu dla osób bez pracy, potocznie porównywanego do „zasiłku”, choć w niemieckim systemie ma szerszy charakter). Rząd planuje przywrócić tzw. Vermittlungsvorrang, czyli zasadę pierwszeństwa szybkiego kierowania bezrobotnych do pracy przed dłuższą ścieżką szkoleniową lub zdobywaniem nowego zawodu. Nahles ostrzega, że taki zwrot może być problematyczny, jeśli system przestanie patrzeć na profil kwalifikacji konkretnej osoby. Jej argument jest pragmatyczny: wiele osób ma kompetencje niedopasowane do dostępnych wakatów, a sam „priorytet pośrednictwa” nie zmieni faktu, że rynek oczekuje innych umiejętności. W rozmowie z web.de podkreślała, że bez inwestycji w kwalifikacje część osób wraca po krótkim czasie do urzędu pracy, bo nie utrzymuje zatrudnienia.
Wnioski dla Polski
Dla polskiego czytelnika finansowego niemiecki sygnał ostrzegawczy ma znaczenie większe niż tylko publicystyczne. Niemcy są dla Polski kluczowym partnerem handlowym i barometrem koniunktury w regionie. Gdy tamtejszy rynek pracy „sztywnieje”, firmy ostrożniej planują inwestycje i zamówienia, a to przenosi się na łańcuchy dostaw. W praktyce może to oznaczać większą selektywność w zamówieniach dla dostawców z Europy Środkowej, mocniejsze negocjacje cenowe i mniejszą tolerancję na opóźnienia czy wahania jakości. Jednocześnie nie jest to scenariusz automatycznej katastrofy: „zamrożenie” rynku pracy bywa też etapem przejściowym, który ustępuje, gdy poprawia się popyt i przedsiębiorstwa znów zaczynają zatrudniać. Sama Nahles wiąże „ruch” na rynku z odbiciem gospodarczym i wzrostem rekrutacji po stronie pracodawców.
Warto też zwrócić uwagę na potencjalny wymiar społeczny i migracyjny. Jeżeli wejście na rynek pracy w Niemczech jest trudniejsze, a rotacja w zatrudnieniu maleje, słabnie naturalny „absorber” dla nowych pracowników z zewnątrz. Dla Polaków pracujących w Niemczech nie musi to oznaczać natychmiastowej fali zwolnień, ale może oznaczać wolniejszy wzrost płac w niektórych branżach i większą konkurencję o awanse czy lepsze kontrakty, zwłaszcza w zawodach, które dotąd były rynkiem pracownika.
W tej historii nie ma jednej liczby, która przesądza o wszystkim, ale wskaźnik 5,7 działa jak lampka ostrzegawcza: niemiecki rynek pracy jest dziś mniej „przepuszczalny” dla bezrobotnych niż kiedykolwiek w historii tego pomiaru. A gdy największa gospodarka Europy traci dynamikę w zatrudnieniu, konsekwencje – prędzej czy później – odczuwa cały region, w tym Polska: przez handel, inwestycje, nastroje konsumentów i decyzje firm, które planują 2026 rok w warunkach większej niepewności.