Z punktu widzenia polskiego audytorium przyglądanie się z bliska wewnętrznym sprawom NASA jawić się może jako cokolwiek ambiwalentne. Owszem, NASA jest najbardziej „medialną” tego typu instytucją na świecie, zaś USA bez wątpienia mogą pochwalić się przodującymi osiągnięciami w dziedzinie podboju kosmosu, jako jedno z zaledwie kilku tego typu krajów świata. Tym niemniej, patrząc z perspektywy Polski, można czuć pewien niedosyt – czy nie byłoby na miejscu zajmowanie się raczej polskim programem kosmicznym?
Oczywiście powyższe pytanie to mimowolny żart, ponieważ najpierw ów program musiałby istnieć (i to nie tylko w postaci posadek administracyjnych dla krewnych i znajomych królika). A przecież Polacy potrafią tworzyć własne rozwiązania kosmiczne (vide rakieta Perun, której trzeci lot odbył się raptem w tym tygodniu), i to obywając się przy tym tak niewielkim, wręcz podłym budżetem, że nie sposób sobie wyobrazić jakiegokolwiek programu amerykańskiego czy chińskiego, który byłby w stanie osiągnąć sukces w takich warunkach.
Oczywiście niektórzy mogą argumentować, że polskie interesy w dziedzinie podboju kosmosu „reprezentują” unijne programy kosmiczne. Z poglądem tym, równie zabawnym, co budżety polskich twórców rakiet, w sumie trudno nawet polemizować. Bowiem racja, faktycznie powinny one je reprezentować – podobnie jak interesy wszystkich innych krajów UE. Ale jakoś tak się składa, że programy unijne mają skłonność do realizowania interesów przemysłowych największych krajów „starej” Unii, resztę uczestników traktując jako dostarczycieli gotówki.
NASA na nowym kursie?
A nawet mimo tego, o dokonaniach UE w kosmosie – które w teorii rywalizować miały z Amerykanami, Chińczykami czy Rosjanami – nie ma co tutaj wspominać. Pozostaje zatem NASA – a niej dzieje się całkiem sporo. Oto bowiem na początku listopada nominację na administratora tej agencji otrzymał Jared Isaacman. Miał on zostać nim już co najmniej kilka miesięcy wcześniej – wtedy jednak doszło do sławnego rozłamu w stosunkach miedzy Donaldem Trumpem i Elonem Muskiem, który uchodził za promotora kandydatury Isaacmana.
Trump i Musk, jak się wydaje, ostatnio przynajmniej po części się pogodzili (Muska znów kilkukrotnie widziano w Białym Domu, i to też na oficjalnych fotografiach). I choć z zorganizowanego niegdyś przez tego ostatniego Departamentu Efektywności Rządowej (DOGE) niestety niewiele już zostało – w dużej mierze wchłonęła go, przerażona jego działalnością i torpedująca ją na wszelkie sposoby, waszyngtońska biurokracja – to Isaacson swą nominację w końcu otrzymał. I zdaje się wdrażać w NASA „wariant DOGE”.
Nie minął bowiem miesiąc, a w kontraktach agencji rozpoczęła się rzeź świętych krów. Za święte krowy uchodziły tu oczywiście powiązane politycznie i lobbystycznie koncerny-molochy, uchodzące za „tradycyjnych” dostawców Agencji. Chodzi tu o podmioty takie jak, przykładowo, Boeing czy Lockheed Martin. Rozdęty budżet NASA tradycyjnie traktowano jako tort do podziału pomiędzy rzeczonych – z czym w parze nie szła jakość, cena czy terminowość realizacji zamówień. A nawet wprost przeciwnie.
Programy NASA stały się w ostatnich latach bagnem finansowym niemal dorównującym programom Pentagonu. Niekończące się opóźnienia, astronomiczne (nomen omen) wzrosty kosztów, działania rozwojowe tonące w morzu biurokracji – wszystko to rujnowało operatywność i zdolność działania agencji. Ale za to stanowiło żyłę złota dla owych koncernów, którym opłacały się (!) ciągłe opóźnienia i rachunki rosnące w nieskończoność – bo przecież to do nich te pieniądze trafiały. Nic dziwnego, że było tylko gorzej i gorzej.
Święte krowy pod nóż finansowego rzeźnika
W tym kontekście koncerny owe oraz ich lobbyści (a także wspierający ich amerykańscy politycy partii obojga) z wielką niechęcią przyjęli pojawienie się przy stole – i „kradzież” części zamówień NASA – przed podmioty spoza grona tradycyjnych, ustawionych koncernów. Chodzi tu głównie o SpaceX, która realizuje ostatnio lwią część zleceń agencji (tych przynoszących faktyczny efekt), choć także Blue Origin, Firefly Aerospace, Sierra Nevada i inne. Na ich tle okazało się, że tradycyjne, bezdennie kosztowne kontrakty dla tradycyjnych molochów są… zbędne.
I właśnie ich cięcie się rozpoczęło. Kierownictwo NASA poinformowało bowiem o redukcji (oficjalnie „rewizji”) kontraktu na rozwój statków kosmicznych Starliner, których beneficjentem był koncern Boeing. Jak wiadomo, lot Starlinera zakończył się widowiskową kompromitacją, zaś astronautów (po 9-miesięcznym opóźnieniu!) musiał sprowadzać na ziemię statek Crew Dragon konstrukcji SpaceX-a. To wszystko naturalnie razi jeszcze bardziej, jeśli wziąć pod uwagę aspekt finansowy rozwoju obydwu tych konstrukcji.
Boeing zainkasował bowiem 4,5 miliarda dolarów – i Starliner dalej nie działa. SpaceX na rozwój Dragona otrzymała 2,7 miliarda – i statek działa od dawna i sprawnie. Stąd wydaje się wręcz absurdem, że większe pieniądze wciąż przeznaczano na rozwój tego pierwszego. No ale Boeing ma lobbystów i przyjaciół w Waszyngtonie… Wpływ owych przyjaciół na nowe szefostwo NASA być może jednak być już ograniczony, właśnie zmniejszyło ono bowiem kontrakt dla Boeinga, z 6 do 4 lotów Starlinera, pozostałe czyniąc „opcjonalnymi”.