W dokonaniu, które stanowi tyleż sukces, co składnia do smutnych przemyśleń, kosmiczny wehikuł produkcji koncernu Boeing, Starliner, powrócił na ziemię. Uczynił to – ku zaskoczeniu niektórych – cało, nie eksplodując po drodze ani też nie płonąc w atmosferze.
Starliner, odkąd w czerwcu dostarczył na nią dwójkę astronautów lewitował w przestrzeni obok Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS). Zgodnie z założeniem, już po tygodniu miał zawieść astronautów z powrotem na Ziemię. Zmagał się jednak z niekończącymi się usterkami.
NASA, mimo długich wahań (a przede wszystkim – niechęci do przyznania się do porażki i konieczności żebrania o pomoc w SpaceX) w końcu zrezygnowała z pierwotnego planu. Astronauci, którzy pierwotnie pozostać mieli na ISS tydzień, spędzą tam w sumie prawie dziewięć miesięcy.
W związku z tym, Starliner został zdalnie sprowadzony na powierzchnię. Dotarł cało – choć, jakżeby inaczej, i tak nie obyło się bez awarii po drodze (!). Doszło do przegrzania dwóch z silników manewrowych (thrusters), które jednak szczęśliwie nie wyłączyły się ani nie eksplodowały. Hip hip, hurra…
Z jednej strony – to z pewnością dobra wiadomość dla Boinega, który rozpaczliwie usiłuje odbić się od dna. Z drugiej wszakże strony – sam fakt, że za sukces uznaje się powrót skonstruowanego z takim trudem i wysiłkiem statku bez zaliczenia po drodze katastrofy świadczy, w jak wielkim kryzysie jest Boeing.
Firma, było nie było, o ogromnym doświadczeniu, wiedzy i dokonaniach. Niestety także po dekadach zarządzania przez księgowych oraz brokerów giełdowych. Jest też skostniała strukturalnie i wyjałowiona intelektualnie przez dyktaturę politycznej poprawności i DEI.
Reforma organizacji o tych rozmiarach nie jest natomiast zadaniem łatwym (ani szybkim). Najpewniej też – mimo starań nowego prezesa – jeszcze trochę czasu minie, nim samoloty Boeinga – i jego statki kosmiczne, jak Starliner – na powrót nabiorą jakości, z jakiej znany był przed półwieczem.
Stąd też być może nie jest to ostatni smutny sukces w podobnym stylu.