Choć powódź w wielu regionach dolnego Śląska czy Opolszczyzny bynajmniej nie jest zagrożeniem, które już zażegnano, wiele innych regionów ma zaś walkę z wysoką wodą dopiero przed sobą, można pokusić się o wyciągnięcie pierwszych wniosków. Szczególnie w porównaniu do „powodzi tysiąclecia” z 1997 roku, ale też tej z 2010 r.
Oczywiście, wnioski takie obciążone są typową wadą spostrzeżeń ogólnych, wedle schematu „skoro powódź, to wszyscy komentatorzy zmieniają się w ekspertów od gospodarki wodnej”. Mimo to, pewne istotne kwestie można dostrzec gołym okiem – jakkolwiek czynienie tego z perspektywy czasu, łatwo o przesadę.
Powódź – element natury
Przede wszystkim – rzeki w ogóle wylały. A tak, w teorii, być nie powinno. Po to przecież buduje się całą infrastrukturę, która służy do zarządzania nadmiarem wód. W sensie technicznym wiadomo, jak to zrobić – stąd też sarkastyczne tagi „sto lat planowania”, na które jakże łatwo natknąć się można w zgryźliwych komentarzach w Sieci. Warto jednak pamiętać, że mimo tego, mogło być też znacznie gorzej.
Istotnie, od z górą stu lat w naszym regionie świata, dolny Śląsk uwzględniając w szczególności, praktykuje się zarządzanie gospodarką wodną. I co? Nie można odpowiedzieć „i nic”, bowiem nie jest prawdą, że nic nie zadziałało. Marne to jednak pocieszenie dla ludzi, którzy stracili dobytek (lub bliskich) w wyniku tego, że jakiś element jednak nie zadziałał.
Tamy lub wały przeciwpowodziowe okazały się zbyt słabe lub zbyt niskie. Ale niektóre. Inne – te, które konserwowano i rozbudowywano – dały radę. Zbiorników retencyjnych było w niektórych przypadkach za mało. To ostatnie dotyczy w szczególności najmocniej dotkniętej powodzią Kotliny Kłodzkiej. Na Nysie Kłodzkiej, która wylała, zabrakło właśnie zbiornika, który mógłby przejąć nadmiar wód – potencjalnie zapobiegając zalaniu okolicznych miast.
Te jednak, które istnieją, zadziałały – i to skutecznie.
Co może pójść nie tak, to zapewne pójdzie…
Tymczasem przecież były plany, by takie zbiorniki zbudować w większej liczbie. Poczyniono je pierwotnie na skutek wniosków wyciągniętych z wydarzeń roku 1997. Potem zaś pojawiały się pośród planów gospodarki wodnej okolicy. Na przeszkodzie stanęły jednak protesty społeczne – budowa bowiem pociągnęłaby za sobą konieczność wysiedleń ludności.
Doprowadziło to w efekcie do ich wykolejenia. Z 9 planowanych na dolnym Śląsku zbiorników wybudowano w sumie 4. Politycy (wszystkich opcji) tradycyjnie zawiedli, dbając wyłącznie o własny, krótkoterminowy interes polityczny. Obydwie dominujące obecnie opcje z ochotą „uwaliły” zatem ideę budowy zbiorników w imię zyskania popularności.
Być może zresztą politycy cynicznie przedkładający swoją kalkulację polityczną ponad długofalowy interes społeczny nie są nawet najgorszą zmorą. To bowiem zaszczytne miano można przyznać, który ów interes nie tyle lekceważą, co świadomie podkopują – w imię swoich ideologicznych uprzedzeń i oglądu świata, do którego pragną „zachęcić” resztę współobywateli.
Co jeśli chodzi o służby? Te, tradycyjnie, cieszą się lepszą opinią – zwłaszcza strażacy. Pewnym novum jest spore zaangażowanie żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej, która to formacja w czasie poprzednich klęsk nie istniała. Okoliczności jej powstania były politycznie kontrowersyjne. Tymczasem tym razem (znów – po kryzysie na granicy białoruskiej) udowadnia ona swoją wysoką użyteczność i uniwersalność.
Oczywiście, nie wszystko przedstawia się różowo. Brakuje sprzętu (wozów, amfibii, śmigłowców etc.), za co znów podziękowania należą się ekipom rządzącym kolejnych partii u władzy przez ostatnie dekady.
Współpraca w ramach UE, w teorii zapewniająca wsparcie krajowi, który akurat go potrzebuje, dalej działa w „odwieczny” sposób. Czyli na zasadzie kontaktów bilateralnych pomiędzy zainteresowanymi państwami, które pomagają sobie w miarę poprawności panujących pomiędzy nimi stosunków albo wspólnych interesów, które je łączą.
Licz na siebie służby?
Co jeśli chodzi o samo społeczeństwo? Pomijając (w sensie koncepcyjnym zapewne niebezpodstawne) słowa Margaret Thatcher, że „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo”, wyłania się obraz niejednoznaczny.
Z jednej strony – znacznie mniej jest „hien” czy przypadków szabrowania. Z drugiej strony – pospolite ruszenie obywateli, by samodzielnie, nie czekając na władze, sobie radzić, wydaje się dziś słabszym odruchem.Albo może nawet nie tyle słabszym, co mniej spontanicznym. Obywatele – jako członkowie WOT, OSP czy wolontariusze różnych organizacji – przecież sobie (a zwłaszcza innym) pomagają.
Prócz tego jednak pojawiają się gapie, którzy zainteresowani są fotką lub nagraniem na smartfonie, a nie pomocą. Przecież kompetentne organa zajmą się tą ostatnią. Czy to dobrze? Organizacja pracy na pewno dobrze wpływa na jej efektywność. Warto jednak pamiętać, że uzależnienie od instytucji, które zastępują odruch samoorganizacji i samopomocy, nigdy nie wychodzi społeczeństwu na zdrowie.
Jeszcze jeden aspekt, który zdecydowanie warto poruszyć, to komunikacja. Jej tempo jest dziś zupełnie nieporównywalne z 1997 rokiem. Organizacja zbiórek przez Sieć zapewnia zasięg i efektywność, o której przed laty można było pomarzyć.
Także przypadki nagłośnienia niedociągnięć skutkują publicznym naciskiem na zaradzenie sytuacji. Tak było m.in. w przypadku odciętej przez powódź od świata wsi Bielice, do której po „upublicznieniu” kwestii wysłano wsparcie śmigłowcem.