„Czwarta gospodarka świata” negocjuje odwleczone bankructwo? Miliardy deficytu, politycy wciąż finansują zachcianki

Kalifornia często bywa przedstawiana – zwłaszcza przez tamtejszych polityków – jako „czwarta gospodarka świata”, jaką jakoby była w światowych rankingach ekonomicznych, gdyby traktować ją oddzielnie w stosunku do reszty USA (albo gdyby doszłoby do politycznie zupełnie nierealistycznej secesji stanu). Podejście takie, ujmując łagodnie, zawiera jednak wiele uproszczeń.

Nie uwzględnia przykładowo, że imponujące dane dot. stanowego PKB są w dużej mierze efektem obecności szeregu firm-gigantów technologicznych z Doliny Krzemowej (swoje siedziby mają tam Apple, Google czy Meta). A to maskuje obraz rzeczy, ponieważ ich wpływy wykazywane są w jurysdykcji, w której swą siedzibę ma firmowa centrala – niezależnie od tego, że faktycznie generowane są zupełnie gdzie indziej.

Skonstatowanie takich uproszczeń pomaga także zrozumieć pewien paradoks: jakim cudem Kalifornia, skoro jest najludniejszym stanem USA oraz ma w teorii tak ogromną i bogatą gospodarkę, jest także amerykańskim liderem pod względem całego szeregu patologii społecznych i rządowych. Kalifornia uchodzi za jedno z najgorszych miejsc w Ameryce pod względem przestępczości, kosztów życia, poziomu opodatkowania, deficytu publicznego, bezdomności czy masowej, tolerowanej narkomanii.

Władzy się nie spieszy, a wy mieszkajcie pod mostem

Nieudolność tamtejszych władz jest wprost przysłowiowa – dla przykładu, w pół roku po ogromnym pożarze Los Angeles, który strawił tysiące domów, niemal żadne nie zostały odbudowane. Nie dlatego, że ich właściciele nie chcą tego uczynić, ale nie mogą (legalnie przynajmniej). Władze miejskie Los Angeles wydały dotąd… 44 zezwolenia na odbudowę. A same opłaty za takie zezwolenie przypominają raczej haracz (sięgają bowiem absurdalnych kwot rzędu 20 tys. dolarów).

W tym kontekście nie będzie zaskakującym, że i sytuacja finansowa Kalifornii jest podobna. Tamtejsi politycy bardzo lubią wydawać cudze pieniądze. Na każde braki finansowe odpowiadają zaś zwiększeniem obciążeń podatkowych oraz agresywności reżimu ich ściągania. W efekcie pozycja biznesowa tego stanu jest w coraz większym stopniu cieniem dawnej świetności, zaś podmioty przemysłowe coraz szerzej uciekają do bardziej przyjaznych lokacji (zwłaszcza Nevady, Arizony czy Teksasu).

Do tego dochodzą szkody, jakie wywołuje realizacja ideologicznych paroksyzmów miejscowych włodarzy. Przykładem takich jest najdroższe paliwo w USA na rynku czy postępująca likwidacja przemysłu petrochemicznego na terenie stanu poprzez narzucenie wyjątkowo wrogiego reżimu podatkowego i kontrolnego – a to w imię teorii „klimatycznych” Oczywiście konsekwencje i koszty tego są zatrważające, jednak co z tego, skoro odpowiedzialni za nie nie czują skutków swoich decyzji?

Nie mamy pieniędzy? Zwiększmy wydatki!

Politycznie Kalifornia uchodzi bowiem za „republikę jednopartyjną” – absolutną, niepodzielną władzę od dziesięcioleci sprawuje tam Partia Demokratyczna. Żadne katastrofy, turbulencje czy okoliczności nie zdołały sprawić, by Kalifornijczycy zagłosowali na kogokolwiek innego niż Demokratów. W efekcie ci ostatni nie muszą obawiać się utraty władzy, i nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za wyrządzone przez siebie szkody.

Jaki jest tego wszystkiego skutek? Ano taki, że Kalifornia, „czwarta gospodarka świata”, może być już funkcjonalnym bankrutem. Stan ten bowiem nie ma środków na spłatę bieżących zobowiązań. W przyjętym na ten rok przez stanowy parlament w Sacramento budżecie zieje bowiem 12-miliardowa dziura. Wymaga to cieć w wydatkach na tę kwotę – te jednak kalifornijscy politycy, zamiast zmniejszać, chcą nawet w tej sytuacji dalej zwiększać.

Genialnym „rozwiązaniem”, jakie znalazł gubernator stanu, Gavin Newsom, jest „wynegocjowanie” dwuletniego zawieszenia spłaty już ciążących na władzach zobowiązań (wynikających kosztów opieki medycznej nad emerytami). Ta drobna kwota opiewa już na 85 mld dol., a władze, poza odwleczeniem płatności, nie mają pomysłu, jak sobie z nią poradzić. W istocie zresztą, trudno tu uczynić, gdy stanowa biurokracja nie widzi problemu, zaś podatnicy uciekają drzwiami i oknami…

Kalifornia na drodze do „Trzeciego Świata”

To wszystko nie zdołało też sprawić, by Kalifornia odnotowała zmianę modus operandi miejscowych Demokratów. Nawet w opisanej sytuacji politycy w Sacramento w dalszym ciągu forsują bowiem plan dotacji, w formie ulg podatkowych (totalnie nie budzących podejrzeń korupcyjnych), dla hollywoodzkiej branży filmowej. Nie ma także nawet mowy o wycofaniu się władz z polityki, która opisaną dziurę budżetową wywołała.

Chodzi o opiekę medyczną dla nielegalnych imigrantów. Normalnie, jak wiadomo, opieka taka jest w USA płatna, i na większości mieszkańców wymaga zakupu kosztownych ubezpieczeń zdrowotnych (rynek których słynie notabene z patologii i zjawisk monopolistycznych). Tymczasem Kalifornia wprowadziła tę opiekę „za darmo”, tj. na koszt podatnika – ale tylko dla nielegalnych imigrantów. Władze stanowe w dużej mierze przerzucały koszty tego na federalny program Medicaid.

Od początku roku administracja Trumpa konsekwentnie odcina jednak nielegalnych imigrantów od dostępu do federalnych świadczeń. W efekcie, Kalifornia została z miliardową dziurą.