Japońskie obligacje państwowe, zwłaszcza te długoterminowe, może czekać istotne osłabienie notowań. To samo spotkać też może tamtejsze rynki akcji – których ostatnio akurat wysokie kursy są mimo to bardzo podatne na wahania. Obserwatorzy spodziewają się dalszego spotęgowania tego zjawiska w poniedziałek, gdy japońskie giełdy wznowią pracę po weekendowej przerwie. Wszystkie te zjawiska Japonia obserwuje w wyniku zawirowań natury politycznej, które właśnie tam zaszły.
W niedzielę do dymisji podał się bowiem premier Shigeru Ishiba, sprawujący ten urząd od października zeszłego roku. Co ciekawe, nie nastąpiło to po przegranych wyborach – kiedy to zwykle odchodzą premierzy, którzy ponieśli wyborczą porażkę – lecz ponad miesiąc po nich. W istocie partia Ishiby poniosła w nich historyczną klęskę, tracąc większość w obydwu izbach (tj. Izbie Reprezentantów oraz Izbie Radców) japońskiego parlamentu.
Żeby jeszcze skomplikować obraz, ugrupowanie to, Partia Liberalno-Demokratyczna, w dalszym ciągu jest największym i najsilniejszym ugrupowaniem. Nie jest to jednak żadna nowość – Japonia, z krótkimi przerwami, rządzona jest przez tą partię (ewentualnie z udziałem koalicjantów, jak np. partia Kōmeitō) od 1955 roku. Takie osiągnięcia nie są niczym zaskakującym w tzw. republikach jednopartyjnych i innych krajach autorytarnych, gdzie wybory są fikcją.
Japonia jednak i pod zachowań wyborców jest bardzo specyficzna, zaś tamtejsza scena polityczna uchodzi za wręcz lodowcowo stabilną. Nawet i w niej pojawiają się jednak pęknięcia – jak właśnie w sytuacji, przed którą stanął Ishiba. Premier mierzy się bowiem z być może najgorszą sytuacją budżetową Cesarstwa Wschodzącego Słońca w jego najnowszej historii. Uważany za fiskalnego „jastrzębia” nieco uspokajał tutaj obawy rynków – jednak tylko do pewnego stopnia.
Japonia w kryzysie
Tym bardziej, że to niejedyny problem. Za jeszcze gorszą, choć długofalową bolączkę kraju uchodzi kryzys demograficzny. Rodzi się tam stanowczo zbyt mało dzieci, i wedle obecnych przewidywań Japonia znajduje się na trajektorii do społecznego i gospodarczego regresu. Kolejne rządy próbują z tym walczyć – jednak bez podejmowania radykalnych środków, które mogłyby z kolei boleśnie dać się we znaki ekonomii kraju, nie przynosi to przełomowych efektów.
Niektóre środki okazują się zaś w tamtejszej opinii być może nawet gorsze niż problem, który mają rozwiązać. Premier Isihba chciał bowiem walczyć z problemem demograficznym w gdzie indziej znany, ale w Japonii bardzo niepopularny sposób – przez imigrację. I to nie tak, jak dotąd, zezwalając na limitowany napływ pracowników z Mongolii (etnicznie spokrewnionych z proto-japońskimi Ainami) czy Filipińczyków, lecz drogą przywodzącą na myśl najgorsze obawy znane z Europy Zachodniej.
Chciał bowiem otworzyć kraj na masowy import imigrantów z Afryki – i to w dodatku przeznaczając do ich dyspozycji ich „własne” miasta. W ramach programu „African Hometown” własne ośrodki mieliby otrzymać imigranci z Nigerii, Ghany, Tanzanii i Mozambiku. I choć tzw. progresywne media wychwalały ów program, to wyborcy zareagowali wręcz eksplozją niechęci. Choć – biorąc pod uwagę fakt, że to Japonia – wyrażanej w sposób powściągliwy i oględny.
To samo dotyczyło członków Partii Liberalno-Demokratycznej, która na poniedziałek zaplanowała głosowanie nad przyspieszeniem wewnętrznych wyborów. Najprawdopodobniej wiedząc, że to głosowanie przegra, Ishiba w końcu podał się do dymisji. Nie wiadomo, czy program masowego importu imigrantów z Afryki będzie teraz kontynuowany. Wiadomo jednak, że inwestorzy coraz bardziej się niepokoją o przyszłość Kraju Kwitnącej Wiśni.