Wskaźnik Buffetta bije na alarm. 'Wall Street nie chce go słuchać’. Zły omen?

Wartość amerykańskiego rynku akcji przebija 212% PKB Stanów Zjednoczonych. Moda na spekulacje rośnie i bije kolejne rekordy. To jednak środowisko, w którym zwłaszcza najwięksi optymiści powinni przystanąć i się rozejrzeć. To nie przypadkowa liczba.

To punkt krytyczny według Warrena Buffetta. Jeden z nielicznych wskaźników, do których „Wyrocznia z Omaha” przywiązuje sporą wagę. Dziś jesteśmy właśnie tam. Choć Wall Street trwa w euforii, a S&P 500 czy Nasdaq 100 wdrapują się na kolejne szczyty, coraz więcej sygnałów sugeruje ostrożność.

Kiedy rynki są zbyt drogie, by to zignorować

Wilshire 5000 to najszerszy indeks giełdowy USA. Śledzi akcje tysięcy: małych i dużych giełdowych spółek. Osiągnął wartość, która stanowi przeszło dwukrotność amerykańskiego PKB. W świecie Buffetta to już nie „poważna wycena”, ale euforia, która kończy się zazwyczaj bardzo źle. W historii tylko kilka razy widzieliśmy podobne odczyty. Między innymi tuż przed pęknięciem bańki dotcomowej, czy na fali szału popandemicznego dodruku.

Nawet jeśli w Azji i Europie indeksy wciąż trzymają się blisko szczytów, to dzisiejsze lekkie cofnięcie nie wydaje się przypadkowe. To raczej objaw ostrożności. Ta często pojawia się wtedy, gdy wszyscy czują, że „coś tu nie gra”, ale nikt jeszcze nie wie co dokładnie. Wyceny są obecnie bardzo wysokie, ale inwestorzy płacą kolosalną premię za przyszły wzrost. Czy zostanie on skonsumowany przedwcześnie i nawet jeśli nastąpi, nie da rynkom kolejnej porcji paliwa do wzrostów?

Kiedy spekulacja przestaje być dodatkiem

Goldman Sachs rzucił na stół własny wskaźnik spekulacyjnej euforii. Mierzy on, mówiąc wprost, ile kapitału idzie obecnie w firmy bez zysków, groszowe akcje i biznesy wyceniane na kosmicznych mnożnikach sprzedaży. Brzmi znajomo?

Tak, to znowu są te same nazwiska: Magnificent Seven, spółki krypto, AI, komputery kwantowe… Czyli wszystko to, co dobrze wygląda, dopóki muzyka gra, a inwestorzy tańczą do jej rytmu, niczym w filmowym The Big Short. Tymczasem konflikt o kształtowanie polityki monetarnej w USA trwa.

Prezydent Trump chce obniżek stóp i robi to publicznie, jak zawsze. Ale Powell nie daje się łatwo przestraszyć. Fed trzyma linię — przynajmniej na razie. Rynek wycenia ruch dopiero we wrześniu lub dalej. I to tylko wtedy, jeśli inflacja zacznie faktycznie siadać, a rynek pracy przestanie zaskakiwać siłą.

Problem w tym, że dzieje się odwrotnie. Zatrudnienie trzyma się mocno, inflacja znów pokazuje zęby, a dodatkowo… Trumpowe cła robią swoje. UBS wylicza, że tam, gdzie amerykański konsument płaci dziś więcej, mieszkańcy Kanady, Europy czy Meksyku płacą mniej. Tak właśnie działa przerzucanie kosztów na krajowe podwórko.

Trump rozpędzi gospodarkę?

W nowym projekcie ustawy Trumpa — nazwanej roboczo One Big Beautiful Bill znalazł się mechanizm, który może ruszyć z miejsca coś, co amerykańska gospodarka dawno zaniedbała. Są nim inwestycje kapitałowe firm. Jeśli firmy wezmą przynętę w postaci niższego podatku, możemy w USA doświadczyć czegoś w rodzaju mini-boomu inwestycyjnego.

I to nie są puste słowa, bo dane historyczne pokazują, że wzrost CAPEX-ów firm ma trzykrotnie większy wpływ na PKB niż sektor mieszkaniowy. Każde nowe miejsce pracy w produkcji tworzy średnio sześć kolejnych. Analitycy z Piper Sandler już dziś mówią o potencjalnym wzroście PKB do poziomu 3% w 2026 roku. Takie tempo mogłoby zupełnie zmienić kierunek, w jakim pójdzie polityka Fedu. W takim scenariuszu wskaźnik Wilshire w relacji do PKB mógłby nieco się wygładzić.