Koncern Lockheed Martin, „dyżurny” beneficjent zleceń Pentagonu i producent myśliwca F-35 – prócz niezliczonych innych modeli sprzętu – miał w osobliwy sposób dbać o jakość tego sprzętu. W myśl rasistowskich zasad DEI dyskryminował bowiem białych pracowników, odbierając im premie, na które zapracowali, i przyznając te premie czarnym – za sam kolor skóry. Co więcej, w firmie zdawano sobie sprawę z tego, że takie praktyki są nielegalne. Ale ten fakt lekceważono.
Lockheed Martin to firma, którą można uznać za zbrojeniowego odpowiednika banków zbyt dużych, by upaść. Niesławne banki „too big to fail” stanowiły w istocie konglomerat samych wad. Były chciwe, krótkowzroczne, a przy tym niekompetentnie zarządzane i skrywały multum patologii, na czele z tymi dotykającymi zarządu. Mimo to akurat im, świętym krowom biznesu nic nie mogło się przytrafić złego – a jeśli się przytrafiło, rząd przybywał na białym koniu, zasypując bank pieniędzmi podatnika.
W końcu „jeśli tak »ważny« bank upadnie, jakie to może mieć tragiczne następstwa dla gospodarki…”? W rezultacie podatnicy, ponoszący konsekwencje zachłanności i egoizmu banków, byli przymuszani do zrzucania się na bailouty dla nich, zaś zarządy tych banków przyznawały sobie z owych bailoutów sute prowizje. Wielu obserwatorów wskazuje, że niebezpiecznie blisko tego wzorca jest właśnie koncern Lockheed Martin. Niegdyś powstały z połączenia kreatywnych firm lotniczych, dziś będący ich zaprzeczeniem.
Sporo wyjaśnia tutaj, że Lockheed jest tutaj „dyżurnym” i „domyślnym” beneficjentem kontraktów zbrojeniowych. Jest też od nich całkowicie uzależniony (ok. 73% przychodów firmy pochodzi bezpośrednio od rządu federalnego USA, dalsze 19,5% – od innych rządów). Cechą, która łączy większość tych kontraktów, jest fakt, że pochłaniają one astronomiczne, absurdalne wręcz koszty. Firmy spoza grona „uznanych” koncernów zbrojeniowych potrafią osiągać to samo za ułamki kosztów.
Za co zresztą spotykają się z ich strony z wrogimi reakcjami
Niech przetarg wygra „najlepszy”
Co więcej, programy zbrojeniowe prowadzone przez owe koncerny, Lockheed Martin wliczając, niemal zawsze okazują się notować niekończące się wzrosty kosztów, i niekończące się opóźnienia. W rezultacie amerykańskie siły zbrojne wcale nie dysponują już taką przewagą techniczną nad potencjalnymi wrogami, jak kiedyś – mimo, że za uzbrojenie płacą drożej, zaś jego dostawy zajmują dłużej. Ale dla samych korporacji zbrojeniowych taka sytuacja to, nomen omen, bomba.
Wzrosty kosztów nabijają przecież ich kabzę, zaś opóźniony kontrakt to okazja do czerpania z niego zysków przez dłuższy czas. A mimo tych wszystkich negatywnych cech, to niemal zawsze one – Lockheed Martin, Boeing, Raytheon, General Dynamics czy Northrop Grumman – dostają rządowe kontrakty. Ba, próby racjonalizacji tych kontraktów napotykają na zażarty opór tak lobbystów, jak i biurokratów i oficerów administracyjnych Pentagonu.
Co zapewne wcale, totalnie nie ma związku z kwotami pieniędzy przekazywanymi jako dotacje na kampanie wyborcze polityków partii obojga, czy liczbą generałów zatrudnianych na ciepłych posadkach przez owe firmy.
Lockheed Martin w waszyngtońskim lustrze
Mając na względzie, że firmy te (zaś Lockheed Martin, jako największy z nich, w szczególności) stanowią odbicie waszyngtońskich patologii instytucjonalnych i urzędowych, nie powinno dziwić, że dotarła doń także zgnilizna o charakterze politycznym. Chodzi o dyskryminacyjne, rasistowskie idee Diversity, Equity, Inclusion, do niedawna zawzięcie promowane tak przez rząd federalny, władze stanowe, jak i główne media czy niezliczone, finansowane z budżetu NGO.
I choć po objęciu władzy przez Donalda Trumpa rząd federalny raptownie zmienił politykę, przechodząc od wspierania DEI do wypalania go ogniem i żelazem, to idee te zdążyły już zadomowić się w praktyce funkcjonowania tych firm. Co prawda jeszcze w maju Lockheed Martin z dumą ogłaszał, że „powrócił” do ściśle merytokratycznego systemu oceny pracowników. Powrót ten jednak w żaden sposób nie zmienia konsekwencji tego, co w firmie już zaszło – a co raptem w ciągu ostatnich dni ujawniono.
Otóż jak się okazało, koncern rozdzielał budżet przeznaczony na bonusy w zależności od rasy. I miał nawet wytyczne liczbowe, ilu pracowników danej rasy ma otrzymać premie. Aby je wypełnić, odbierał je białym inżynierom, którzy merytorycznie na nie zapracowali – i przyznawał je czarnym, którzy nie zasługiwali. Ale byli czarni. Menedżerowie byli zaś zobowiązani do wyznaczania puli pracowników, którym premie odbierano – tak, aby było dla tak otwarcie faworyzowanych przez zarząd czarnych.
Myśliwiec dyskryminowanych inżynierów
Co więcej, Lockheed Martin czynił to (również) właśnie w odniesieniu do specjalistów pracujących przy programie F-35. Czyli profesjonalistów arcy-wartościowych, którym z reguły zapewnia się jak najbardziej motywujące warunki pracy. Tymczasem tutaj doszło w istocie do czegoś dokładnie odwrotnego, nie tylko nie zachęcając pracowników do zaangażowania, ale wręcz antagonizując ich do tego stopnia, że świadomie mogli oni pracować gorzej, niż byliby w stanie.
Jak przełożyć się to mogło na rozwój samego myśliwca F-35 – można sobie wyobrazić. Ten dalej pozostaje, co prawda, najbardziej zaawansowanym wielozadaniowym samolotem bojowym świata (co skądinąd osiągnęli ci inżynierowie, którzy mieli otrzymać premie, ale odebrano im je na rzecz czarnych) – program jednak już uchodzi za najbardziej kosztowny w dziejach Pentagonu. To ostatnie z pewnością bardzo podobna się w korporacyjnej centrali Lockheeda.
Co może podobać im się znacznie mniej to fakt, że sprawą dyskryminacji i odbieranych premii zainteresowali się oficjele (uczyniła to m.in. wiceprokurator generalna ds. praw obywatelskich, Harmeet Dhillon). Sprawa nie jest bowiem błaha. Lockheed Martin, jako kontraktor rządu federalnego, zobligowany był do przestrzegania przepisów antydyskryminacyjnych. Przyznawanie i odbieranie premii w oparciu o rasę bezpośrednio je łamało.
Oj tam, nic się nie stało, wróćmy do business as usual…
Na tym zresztą nie koniec. Firma była też zobligowana do składania stosownych oświadczeń – i deklarowała w nich, że nie, nie dochodzi w niej do dyskryminacji w oparciu o rasę. To z kolei wystawia wyższe kierownictwo koncernu na federalne zarzuty dot. poświadczenia nieprawny. Z grona tego najbliżej do zarzutów może mieć niejaka La Wanda Moorer, b. dyrektor personalna w koncernie (zupełnym przypadkiem, czarna kobieta).
Miała ona nie tylko wprowadzać rasistowskie zasady, ale też wymuszać ich stosowanie, w tym wbrew obiekcjom menedżerów merytorycznych. W wyniku tego część nawet z firmy odeszła. Na ich uwagi, że wytyczne są nielegalne, Moorer miała odpowiadać lekceważąco, że firma napotykała już takie „wyzwania prawne” – i zawsze wychodziła z nich obronną ręką. Tym razem może jej ta sztuka nie wyjść. Przynajmniej, jeśli fala publicznego oburzenia, którą wywołało ujawnienie tych informacji przez whistleblowerów, się utrzyma.
Lockheed Martin wydał generyczne nieco oświadczenie, w którym zadeklarował, że wszystko w firmie rozstrzyga teraz merytoryka. Jeśli zdarzyły się zaś dawne przypadki dyskryminacji (i tylko wtedy), to firma zamierza wypłacić stosowne rekompensaty poszkodowanym białym pracownikom. O odpowiedzialności tzw. executive’ów naturalnie ani słowa.