Giełda od set leci trwa, w huśtawce emocji. Wzloty i upadki, euforia przeplatana paniką – to cykl dobrze znany każdemu inwestorowi, który choć raz spojrzał na wykres S&P 500. Jednak najciekawsze nie jest to, jak rynek się zachowuje, lecz jak reagują na to ludzie. Dominującą emocją od dekad pozostaje strach. Czy jest uzasadniony?
Strach większy niż ryzyko
Profesor William Goetzmann z Yale, ekonomista sam przeżył cztery wielkie załamania (1987, 2000, 2008 i 2020). W najnowszym wywiadzie zwrócił uwagę, że Amerykanie wciąż postrzegają giełdę jak pole minowe. Jego własna historia *utrata połowy oszczędności w czasie kryzysu finansowego) nie różni się od doświadczeń milionów gospodarstw domowych. Nic dziwnego, że w badaniach, które prowadzi od lat, inwestorzy konsekwentnie szacują ryzyko krachu w najbliższym półroczu na 10–20%.
Problem polega na tym, że ten lęk jest niemal zawsze przesadzony. Analizy Goetzmanna, obejmujące rynki od XIX wieku, pokazują, że po gwałtownych hossach (nawet takich, gdy indeks rośnie o 100% w ciągu roku lub trzech lat) załamanie o połowę wartości zdarza się… W mniej niż 1% przypadków. Co więcej, częściej obserwujemy wręcz kolejne wzrosty, nierzadko równie spektakularne.
Kiedy krach naprawdę boli
To oczywiście nie znaczy, że rynek nie potrafi boleśnie uderzyć. Przykład bańki dot-comów i dwóch lat żmudnego spadku w latach 2000–2002 pokazuje, że powrót do równowagi może być długi i kosztowny. I tu tkwi sedno: największe szkody wyrządza nie sam krach, lecz to, co mu towarzyszy – recesja, utrata pracy, wymuszona sprzedaż akcji na dnie, gdy płynność staje się kwestią przetrwania.
Goetzmann nie jest więc naiwnym optymistą. Jego przesłanie jest raczej pragmatyczne: kto potrafi wytrzymać pięć lat po krachu, najczęściej wychodzi z inwestycji bogatszy niż wcześniej. On sam, choć w 2008 roku patrzył na spadające wykresy z poczuciem katastrofy, nigdy nie uciekł z rynku. I to pozwoliło mu skorzystać z kolejnych lat hossy.
Paradoks strachu
Dzisiejsze obawy, podsycane rosnącą wyceną spółek AI i rekordowym wskaźnikiem CAPE, przypominają dobrze znany scenariusz. Im dłużej trwa rajd, tym głośniejsze stają się ostrzeżenia przed bańką. Ale jeśli historia ma być przewodnikiem, prawdopodobieństwo natychmiastowego „wybuchu” jest mniejsze, niż sugeruje zbiorowa wyobraźnia. Paradoks polega na tym, że strach może być samospełniającą się przepowiednią.
Jeśli zbyt wielu inwestorów wycofa się z rynku, bo boi się nagłego krachu, tracą nie tyle kapitał, co potencjalne przyszłe zyski. Innymi słowy – obawa przed stratą generuje stratę pewną: utracone okazje. Goetzmann przypomina, że żyjemy w epoce nadmiaru bodźców – codziennie internet i telewizja bombardują nas katastroficznymi nagłówkami. Zdarza się, że nawet trzęsienie ziemi w innym kraju potrafi podbić w ankietach ocenę ryzyka giełdowego.
Taki jest współczesny klimat. Ale to nie zmienia fundamentów. Giełda rośnie w długim terminie wraz z płynnością w systemie finansowym. Można oczywiście powiedzieć, że teoria nie nakarmi wszystkich, jeśli przez pięć lat trwa recesja. Ale dla przeciętnego inwestora indywidualnego, który potrafi patrzeć w horyzoncie dekad, kluczowe pozostaje tylko jedno.
Nie dać się sparaliżować panice. Ignorować krótkoterminowe dane, reakcje rynku i chaos. Może więc, zamiast tropić kolejny „Czarny Poniedziałek” na horyzoncie, lepiej przyjąć filozofię profesora: trzymać kurs, nawet jeśli fale wyglądają groźnie. Bo historia giełdy uczy, że największe zyski przychodzą do tych, którzy wytrzymali strach, kiedy inni uciekali z pokładu.