Disney zarzuca DEI. Przynajmniej formalnie, i w sposób wybitnie niechętny oraz godzący we „wrażliwość” prezesa firmy – ale jednak. Zmusił go do tego nacisk inwestorów, coraz bardziej niechętnych poświęcaniu finansowych profitów w imię ideologicznych wizji kierownictwa.
Koncern Disney uchodził przez dłuższy czas za jeden z najbardziej przeżartych lewicującym aktywizmem politycznym podmiotów w USA. Firma otwarcie przyznawała, że zarówno w wewnętrznej praktyce korporacyjnej, jak i w swoich produkcjach filmowych forsuje jeden, jedynie słuszny światopogląd. I innych nie dopuszczała.
Disney nie tylko otwarcie (i w sensie technicznym, z naruszeniem prawa) faworyzował „mniejszości rasowe” – tylko na podstawie koloru skóry – w decyzjach dotyczących zatrudnienia czy kontraktów, ale wręcz się z tym publicznie obnosił. To samo dotyczyło analogicznych preferencji dla „mniejszości seksualnych”. Za dyskryminację na korzyść czarnych czy mniejszości nie tylko nie karano, ale oferowano bonusy finansowe (!).
Nie tolerowano zarazem głosów odmiennych (przykładowo, za publiczne poparcie Partii Republikańskiej można było zostać z firmy zwolnionym). Disney finansował też cały szereg postępowych, lewicowych inicjatyw światopoglądowych. W firmie panował też kult stojącego za tym stanem rzeczy prezesa, niejakiego Boba Igera.
Krytykę pod swoim adresem, nawet tę konstruktywną, Iger uważał za niedopuszczalną nie tylko ze strony pracowników firmy, ale również inwestorów. Mimo, że w teorii to on jest ich pracownikiem, a nie vice versa. Iger jednak nie dbał o takie błahostki. Twierdził bowiem, że ma „misję”, która sprowadza się do wykorzystania zasobów firmy w celu promowania popieranej przez siebie wizji politycznej i „zmian społecznych”.
Fabryka snów produkuje koszmary
Pomijając kwestię oczywistą – jakim jest rażące ignorowanie przez aroganckiego prezesa amerykańskich przepisów ds. pracy i de facto otwarta dyskryminacja rasowa czy płciowa (tyle, że skierowana przeciwko białym czy mężczyznom) – sprawa miała też wydźwięk finansowy.
Disney bowiem, z obiektu zachwytu pośród dzieci na całym świecie, stał się obiektem ostrożności (a czasem otwartej niechęci) ze strony ich rodziców. Taki był skutek wplatania upolitycznionych treści w narrację dzieł filmowych (w tym również tych przeznaczonych dla najmłodszych). W efekcie disneyowskie produkcje, niegdyś niemal skazane na sukces, coraz częściej okazywały się finansową klapą.
Także finansowanie postępowych inicjatyw politycznych i społecznych miało swój konkretny koszt finansowy. A do tego należy też doliczyć koszty procesów oraz odszkodowań, jakie pociągały za sobą pozwy b. pracowników, którzy nie należeli do „uciśnionych mniejszości” i byli w związku z tym szykanowani.
Próby wymuszenia zmiany tego stanu rzeczy już były. Jednak próby zmiany składu zarządu w marcu zeszłego roku udało się „legendarnemu” prezesowi Igerowi storpedować.
Disney wbrew sobie i zmianie historii
W międzyczasie jednak Donald Trump powrócił na fotel prezydenta. Zaraz po inauguracji zdążył podpisać szereg zarządzeń wykonawczych – w tym te biorące na cel owo niesławne DEI oraz korporacyjne upolitycznienie. Jeszcze niedawno Disney (oraz Iger personalnie) zarzekał się w piśmie skierowanym do SEC, że DEI i lewicowy aktywizm pozostanie w firmie na pierwszym miejscu.
Wymienił nawet „diversity” jako jedną z kluczowych „umiejętności”, jakie muszą posiadać kandydaci do zarządu. W tej firmie „diversity” oznacza zaś nie-bycie białym mężczyzną, szczególnie jeśli ma niesłuszne poglądy polityczne czy religijne. Zaś do zarządzenia Trumpa nie myśli się stosować, nawet jeśli pociągnie to za sobą biznesowe konsekwencje. A pociągnie – Trump nałożył szereg restrykcji i ograniczeń finansowych na takie firmy.
Jak się jednak okazało, nawet tak spolegliwy akcjonariat, jak posiadacze akcji Disneya, nie ma zamiaru ponosić finansowych konsekwencji politycznego zaangażowania Igera. I po przyjacielskim feedbacku od rzeczonych, w nowym piśmie skierowanym do SEC Disney poinformował, że jednak likwiduje swój program DEI.
Program ten (nazwany „Reimagine Tomorrow” – zupełnie jakby to właśnie było celem spółki giełdowej) miał na celu oficjalnie „wzmacnianie niedoreprezentowanych głosów”. Praktyka wyglądała tak, jak wspomniano – a ze względu na którą Disney broni się obecnie w sądach przed roszczeniami dyskryminowanych pracowników.