Włoska ikona motoryzacji, Ferrari NV, przeżyła dziś najostrzejszy giełdowy zakręt od niemal dekady. Akcje spółki w Mediolanie zanurkowały o blisko 14%, po tym jak firma zaprezentowała nową, ostrożną strategię rozwoju na najbliższe lata. Na papierze wszystko wyglądało przyzwoicie.
Tegoroczny przychód ma przekroczyć 7,1 miliarda euro, a zysk operacyjny (EBITDA) sięgnąć 2,72 miliarda – nieco więcej, niż zakładano jeszcze kilka miesięcy temu. Problem w tym, że inwestorzy oczekiwali nie „trochę”, lecz „znacznie więcej”. W świecie Ferrari perfekcja jest standardem. Wysoka wycena nie daje miejsca na rozczarowania.
Marzenia o 2030 roku – bez fajerwerków
Nowe cele na 2030 rok okazały się chłodne. Przychody mają wzrosnąć do 9 miliardów euro, a EBITDA do co najmniej 3,6 miliarda. To oznacza roczny wzrost rzędu 6%. Czyli wyraźnie mniej niż 10% tempo, które firma sugerowała jeszcze podczas dnia inwestora w 2022 roku.
Dla analityków, przyzwyczajonych do Ferrari grającego w innej lidze luksusu, to wyraźny sygnał ostrożności. Citigroup określił prognozy mianem „konserwatywnych do bólu”, a RBC Capital Markets zwrócił uwagę, że nowa ścieżka wzrostu „może ograniczyć potencjał marż w najbliższych latach”.
Akcje w dół, reputacja stabilna
Spadek kursu jest największy od debiutu spółki na włoskiej giełdzie w 2016 roku. To nie oznacza jednak, że inwestorzy tracą wiarę w markę z Maranello. Ferrari od lat znane jest z tego, że stawia sobie cele skromniejsze niż faktyczne możliwości, a potem z elegancją je przebija.
Tym razem jednak rynek, rozdrażniony słabym sentymentem wobec segmentu dóbr luksusowych i niepewnością co do chińskiego popytu, nie miał nastroju na takie niuanse. Od początku roku akcje Ferrari rosły o ponad 40%, napędzane optymizmem wokół personalizacji modeli i rekordowego portfela zamówień.
Elektryczny dylemat, czyli Ferrari Elettrica i pół obrotu wstecz
Największe zaskoczenie przyniosła zmiana kursu w kwestii elektryfikacji. Firma oficjalnie zaprezentowała podzespoły swojego pierwszego auta na prąd – Ferrari Elettrica. Jego produkcja ruszy w 2026 roku. Samochód ma być pokazany publicznie w przyszłym roku i, jak twierdzi prezes John Elkann, „łączyć dyscyplinę technologii z duszą rzemieślniczej tradycji”.
Jednocześnie Ferrari obniżyło swoje ambicji. Otóż do końca dekady tylko 20% modeli w gamie ma być w pełni elektrycznych, podczas gdy jeszcze trzy lata temu celowano w 40%. Pozostałe 80% stanowić będą auta spalinowe i hybrydowe.
Trudno się dziwić. Nawet wśród klientów klasy „ultra high net worth” entuzjazm wobec elektryków ostygł. Bogaci kupcy chcą emocji, a nie ciszy. Porsche, Mercedes i Aston Martin doświadczyły tego samego: transformacja na prąd to proces bardziej ewolucyjny niż rewolucyjny.
Ferrari pozostaje jednak marką, która sprzedaje nie tyle samochody, co poczucie wyjątkowości. Liczba aktywnych klientów wzrosła do 90 tysięcy. To o 20% więcej niż w 2022 roku. Od 2026 do 2030 roku firma planuje wprowadzać średnio cztery nowe modele rocznie, a w 2027 otworzyć dwa nowe centra w Tokio i Los Angeles.
JPMorgan, mimo chłodnego odbioru rynku, zachowuje optymizm. Analitycy wskazują na „niezwykłą dyscyplinę operacyjną” CEO Benedetta Vigni i silny popyt przewyższający podaż. A jeśli plotki o nowym superaucie – potencjalnym następcy LaFerrari – okażą się prawdziwe, Maranello może jeszcze nie raz zaskoczyć tych, którzy dziś stawiają na hamulec. Ferrari zwolniło tempo, ale nie zgubiło kierunku i nie będzie stawiać na ofertę elektryków.