Ze wszystkich ceł, którymi tak ochoczo szermuje Donald Trump, wprowadzenie tego może wydawać się najbardziej egzotyczne. Wydaje się ono zarazem bić rekord jeśli chodzi o rozdźwięk pomiędzy faktycznym, żywotnym znaczeniem dla gospodarki świata i USA, a echem medialnym, jakie wywołało. Stany Zjednoczone nakładają bowiem cło na pochodzące z zagranicy filmy i produkcje kinematograficzne.
Nałożenie ceł na zagraniczne filmy Donald Trump ogłosił w niedzielę, w swój ulubiony sposób – tj. w poście na portalu TruthSocial. Poinformował on, że polecił Departamentowi Handlu wdrożenie stosownych opłat. Ich stawki wyniosą niebagatelne 100%. Mają one, innymi słowy, charakter zaporowy, do czego zresztą wprost nawiązał Trump. Jak stwierdził, chce on, by w Ameryce oglądano filmy wyprodukowane w Ameryce. Oczywiście to właśnie amerykański przemysł filmowy uchodzi za dominujący na świecie – można więc zapytać, w czym rzecz?
Łatwo byłoby zatem złożyć deklarację amerykańskiego prezydenta na karb jego niezbyt wyrafinowanego stylu komunikacji. Czy też, mówiąc dosadniej, uznać „głupi Trump, nie rozumie, że strzela sobie w kolano”. Byłoby to bowiem nie tylko daleko idące uproszczenie, ale najprawdopodobniej również nieprawda. Wiele bowiem wskazuje, że Trump jak najbardziej zdaje sobie sprawę z tego, co robi. A jego decyzja nie została podjęta pod wpływem chwilowego kaprysu. I ma w dodatku charakter wielowymiarowy, nie ograniczający się jedynie do zagadnień ekonomicznych.
…American Movies Great Again!
Odnotowując oczywistość – poprzez zaporowe cła, Trump odcina zagraniczne filmy od amerykańskiego rynku. A przynajmniej ich płatną dystrybucję, produkcje te pozostają bowiem powszechnie dostępne również dla Amerykanów – tyle, że przez pirackie serwisy w Internecie. Naraża także w ten sposób amerykański przemysł kinematograficzny na symetryczne retorsje innych krajów. Amerykański przemysł eksportuje znacznie więcej produkcji niż importuje – i to samo dotyczy skali zysków, jakie osiągają ze sprzedaży filmów amerykańscy dystrybutorzy. Jaki zatem w tym sens?
Rzecz w tym, że te ogromne zyski, jakie wymienieni dystrybutorzy osiągali na rynkach zagranicznych, czyniły ich ogromnie wrażliwymi na wpływ owych rynków. Zwłaszcza dotyczyło to rynku chińskiego. Władze chińskie były w stanie zręcznie i bezwzględnie wykorzystać groźbę utraty owych zysków do realnego wpływania na politykę największych amerykańskich koncernów filmowych, jak Disney, Warner Bros czy Paramount.
Cła na filmy dla politycznego wroga
W efekcie tego zdarzały się sytuacje, że koncerny te dostosowywały swoją politykę wydawniczą, a nawet ingerowały w same filmy, tak, by uczynić zadość oczekiwaniom komunistycznych władz Chin. Warto odnotować, czegoś podobnego nie czyniły nawet (a może zwłaszcza) w odniesieniu do rządu amerykańskiego. Ostatecznie Pierwsza Poprawka gwarantuje m.in. swobodę twórczą. W Chinach takich gwarancji nie ma i nie będzie. Nie dziwi, że Trump próbuje zaradzić sytuacji – poprzez przymusowe odcięcie amerykańskich koncernów od chińskiej pępowiny finansowej.
Przychodzi mu to zresztą tym łatwiej, że cła na zagraniczne filmy – w odróżnieniu od wielu innych – nie będą odczuwalne dla przeciętnego wyborcy. Niektórzy komentatorzy złośliwie określili to cło jako podatek nałożony na bogatych Demokratów. Bowiem to wysmakowana socjeta z Nowego Jorku czy Los Angeles może odczuć niedosyt np. francuskich filmów studyjnych – ale już raczej nie przeciętny Amerykanin. Wspomniana socjeta zaś i tak jest jego administracji politycznie wroga. Zmusić politycznego wroga, by ponosił finansowe konsekwencje twojej polityki – idea warta rozważenia…
Na wieść o wprowadzeniu ceł cały szereg koncernów medialnych zanotował spadki notowań akcji. Disney stracił 1%, Warner Bros Discovery – 2,7%, Netflix – 2,5%, zaś Paramount – 2%. Niewykluczone, że to nie koniec strat – w miarę, jak rynkowy decoupling również i w tej dziedzinie będzie postępował.